Biały Kenijczyk. Tak mówili o mnie nim zacząłem biegać. Po roku biegania stwierdziłem jednak, że to gruba przesada. Nie no… wcale nie dlatego, że nie biegam tak szybko jak Kenijczycy. Ja po prostu nie jestem taki… no taki gruby jak oni.

Nigdy nie byłem gruby. W podstawówce wołali na mnie chudy. Mój rekord wagowy to 62 kg i to nie jest minimum, a maksimum jakie w całym swoim życiu zobaczyłem na wadze. Nie przeszkadzało mi to zbytnio… a właściwie to nawet dobrze się z tym czułem.

Żeby było śmieszniej, zacząłem biegać, żeby przybrać na wadze. No dobra, tak naprawdę to dlatego, że tej zimy było za zimno na spacery, później jednak pomyślałem sobie, że może to jest jakaś metoda na zyskanie masy. Że to wbrew intuicji? Tych intuicyjnych metod już próbowałem… w tym picia piwa.

Kiedy jednak na wadze pojawiło się 57 kg poczułem się lekko zaniepokojony. Postanowiłem sprawdzić, czy Kenijczycy na pewno są tacy chudzi jak ja. No i wyszło, że nie są. Przynajmniej niektórzy, jak Eliud Kipchoge. By się z nim równać powinienem ważyć około 62 kg. I tak zrodził się w mojej głowie projekt #dogonićKipchoge.

Byłem silny i zdrowy, bałem się jednak, że Niemcy podczas przeglądu obozu wybiorą mnie do likwidacji. Przy 178 cm wzrostu ważyłem 58 kg.

Stanisław Grzesiuk, Pięć lat kacetu.

To cytat z pamięci, ale wypisz wymaluj ja. I wzrost i waga zgadzają się prawie co do joty. No skoro nawet w obozie koncentracyjnym mógłbym mieć problemy, to trzeba coś z tym zrobić. W końcu niemożliwe nie istnieje. Zasięgnąłem porady profesjonalnego dietetyka, zrobiliśmy odpowiedni wywiad, zbadaliśmy skład ciała, ustaliliśmy jadłospis i już… można tyć.

Okazało się to trudniejsze niż się spodziewałem. 3300 kcal to sporo jedzenia dla takiej chudej osoby jak ja. O ile jeden dzień da się zmieścić bez problemu, to po kilku dniach takiego jedzenia czułem przy kolacji, że mi oczy na wierzch wychodzą… a przecież jeszcze musiałem w siebie później wcisnąć odżywkę i banana.

Podobno organizm przyzwyczaja się do nowej diety po dwóch tygodniach. Mój nie przyzwyczaił się przez 3 miesiące. Postanowiłem zmodyfikować dietę. Sytuacja trochę się poprawiła. Oczy już mi nie wychodziły na wierzch. Waga zawędrowała gdzieś w okolice 61 kg… i tu się zatrzymała.

Jakby tego było mało, to czułem się jakbym nic innego nie robił, tylko jadł, gotował, sprzątał i… no sami wiecie co. Nie do końca mi się to podobało, ale pocieszałem się myślą, że już niedługo, już za momencik, będę miał zakładane 62-63 kg i będę mógł jeść mniej.

Bo chodzi o to, że żyjemy po to, żeby jeść,

a nie że jemy po to, żeby żyć.

Poza wagą nowa dieta miała przynieść jeszcze jeden skutek. Poprawić moje bieganie. W końcu to mięśnie, a nie kości biegają. To bieganie jednak wcale jakoś lepiej nie wychodziło. Tempo rozbiegań stało w miejscu, na treningach jakościowych brakowało lekkości, zawody wychodziły w kratkę. Początek roku był zaraz po roztrenowaniu, później zaliczyłem anginę, co jakiś czas czułem się podziębiony… no cóż pomyślałem, to pewnie kwestia mojego lichego zdrowia.

Czułem się też ciągle zmęczony. Tym ciągłym jedzeniem, szykowaniem, trawieniem. Miałem tego często dosyć i kilka razy robiłem sobie dietetyczny detox, czyli po prostu mniej jadłem. To pomagało, a po przerwie wracałem do rygoru diety. Nie można się tak łatwo poddawać przy pierwszych trudnościach.

A później było tylko gorzej… przemęczenie bądź przetrenowanie na początku sierpnia, nieudany start na 10 km w Szczecinie, niezły, ale poniżej możliwości start w Choszcznie i beznadziejny start w półmaratonie w Bydgoszczy.

Gluten sruten!

Brak wzrostu wagi i nieudany start w Szczecinie sprawiły, że postanowiliśmy z trenerem spróbować diety bezglutenowej. Przez dwa miesiące jadłem produkty bezglutenowe i szczerze współczuję tym, którzy muszą się z tym mierzyć na codzień. Start w Bydgoszczy mimo tych poświęceń wypadł słabo, a waga nadal stała w miejscu bądź spadała.

Kolejne badania krwi. Domysły. Zgadywanie. W końcu Justyna miała tego dość i zapisała mnie do hematologa. W ostatnim dniu października odwiedziłem panią profesor z bogatą historią moich badań krwi, a ona patrząc na mnie trochę jak na wariata, pytała, o co mi chodzi. Odchyłki w normie, nic podejrzanego nie ma, a jeżeli czuję spadki mocy, to nie wynikają one z krwi.

Dwa dni później się poddałem. Zrezygnowałem z diety. Zacząłem jeść tak jak rok wcześniej, tylko w ciut większych ilościach. I analizować, co też nietypowego w nowej diecie się pojawiło, co mogłoby sprawić mi problemy. Było tego sporo. Nie było jednak czasu na testy, bo listopad to miesiąc mocnych startów, dlatego rządził makaron, ryż i kasza oraz produkty, co do których nie miałem wątpliwości.

Efekt? Dycha w Goleniowie pobiegnięta na miarę moich możliwości. Co więcej, półmaraton w Gdańsku, mimo, że zaledwie 6 dni później, również pobiegnięty bardzo dobrze. Dwa razy życiówka. Jeżeli doliczyć do tego bieg na 5 km z końca października, kiedy już wchodziłem w dieta detox, to są to 3 starty w krótkim czasie pobiegnięte z ogniem… w nogach. A to już nie jest przypadek.

Po zmianie diety zniknęło też zmęczenie i uczucie ciągłej senności. Jak i wrażenie bycia przeziębionym. O tyle podejrzane były te przeziębienia, że nie pomagały na nie tabletki przeciwbólowe. Nietolerancja pokarmowa… kto by pomyślał.

Czasami trzeba w życiu się poddać. Zrobić krok wstecz. Zwolnić. Pomyśleć. Nie jest to łatwe, bo co rusz atakowani jesteśmy hasłami Nigdy się nie poddawaj. Jasne, nie ma co rezygnować przy pierwszych trudnościach, ale jeżeli trudności powtarzają się, to warto sprawdzić, czy przypadkiem nie idziemy ślepą uliczką. Do końca roku odpoczywam od rygorów diety, a w 2020 znowu zmierzę się z projektem #dogonićKipchoge… eliminując jednak z diety produkty, których nie toleruję.

Piękne zdjęcia zrobione zostały przez Jarka i Eryka. Dzięki!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *