Zagadkowa pod wieloma względami. Po pierwsze, Ci którzy biegli półmaraton doskonale wiedzieli, że biegną jubileuszowy 40. PKO Półmaraton Szczecin. A my, biegnący na 10 km, po raz który biegliśmy? Po drugie, to mój pierwszy bieg od czasu skręcenia kostki w Choszcznie. Biegałem oczywiście już regularnie po 10 km i więcej, ale zawody to zawody, a treningi to treningi. Mój organizm stawiał mi ostatnio więcej pytań niż dawał odpowiedzi, więc wynik na mecie był zagadką do kwadratu.
Rok temu Szczecin przywitał nas afrykańskimi chłodami, w tym roku szykowało się afrykańskie lato (wszystko zależy na którą część Afryki spojrzeć). Miało być piękne słońce i okolice 30 stopni w południe. Czy można chcieć czegoś więcej, gdy zmęczony po biegu kładziesz się na trawie na Jasnych Błoniach i regenerujesz w promieniach słońca?
Po świetnych warsztatach z fotografii ulicznej w piątek na wieczornym treningu nogi niosły mnie lekko i przyjemnie. Na końcowych przebieżkach luz, a powroty w truchcie, co ostatnio mi się rzadko zdarzało. Pozostało mieć nadzieję, że w niedziele będzie podobnie.
O tym, że nie będzie, przekonałem się dość szybko. Pierwsze sygnały dostawałem już na rozgrzewce. O ile na tempo rozbiegania w czasie rozgrzewki przestałem już patrzeć dawno temu, to zaskakująco ciężko wchodziło mi się na przebieżkach na tempo startowe. Liczyłem na to, że to nie ja wolno biegam, a zegarek źle mierzy.
Na bieg pojechał ze mną mój wierny kibic Ignacy. Wziął ze sobą nieodłączną ostatnio hulajnogę. Ustaliliśmy w jakich miejscach ma się ustawić tak, abyśmy się nie przegapili i tak by nie pobłądził w drodze powrotnej na finisz. Bo wspólny finisz to nasza specjalność…
Start zbliżał się wielkimi krokami. Wskoczyłem za barierki i poszukałem zająca na 1:25. Całe szczęście, że zapytałem się jakim tempem będzie biegł. 4:00/km to jeszcze nie moja bajka (jakoś tak ubzdurało mi się, że przy 1:25 dychę zrobią w 42:30). Poszukałem zająca na 1:30. Tempo 4:16/km brzmi dużo lepiej i jest bliskie poziomu z jakiego rozpoczynałem treningi w lipcu. Do tego pierwsze 5 km jest na lekkim zbiegu, więc powinno być dobrze. W razie W mam jeszcze zająca na 1:35.
Ruszyliśmy. Dzięki zającom nie przestrzeliłem startu. Możliwe, że biegli nawet ciut wolniej niż zakładane 4:16, a może to ja za nimi od początku nie nadążałem… bo już od pierwszego kilometra metr po metrze mi uciekali. Pamiętałem zeszłoroczny start, jak lekko i przyjemnie mi się biegło. Jak łatwo wykorzystywałem lekkie zbiegi. W tym roku bez względu na kształt terenu organizm wołał stop. Pierwsze 3 kilometry to była walka o to, by się nie zatrzymać, a przecież dopiero wystartowaliśmy. Odpuściłem moim zającom i biegłem na samopoczucie, lekko zwalniając z każdym kilometrem.
Mimo bezchmurnego nieba słońce nam nie dokuczało. Duża w tym zaleta szczecińskiej trasy, która prawie przez cały czas biegnie wśród drzew lub wysokich zabytków. Do tego dość regularnie rozstawione były kurtyny wodne. Pierwszy punkt z wodą należał do Stargard. Ja się nie ścigam. Kiedy dopingują Ciebie znajome twarze zawsze raźniej się biegnie. Dzięki!
Przed piątym kilometrem, na Wałach Chrobrego, dopadają mnie zające z czasem 1:35. Przez chwilę myślę o tym, by trzymać się ich, ale widzę już, że czas na mecie będzie daleki od okolic 43 minut, więc odpuszczam. Nie ma co się szarpać w pierwszym starcie, a czy będzie to 45 czy 46 minut na mecie nie robi mi różnicy. Mam tylko nadzieję, że Ignacy na dziewiątym km nie będzie się martwił, że nie ma mnie między balonikami na 1:30 i 1:35.
Druga połowa trasy jest na lekkich podbiegach. Co się zbiegło, trzeba podbiec. Nic zabójczego, tym bardziej jeżeli nie musisz trzymać tempa. Biegnę sobie i podziwiam widoki. Sprawdzam kto kibicuje i jak zmienił się Szczecin. Oszczędzam już siły na ostatni kilometr. Przed startem miałem ambicje pobiec go poniżej 4:00, ale teraz to pewnie nie wyjdzie. Tak czy siak w planie jest przyspieszenie tuż za flagą i ogień na finiszu razem z synem.
Ignacy czeka na mnie na końcówce dziewiątego kilometra i przez krótką chwilę jedzie obok mnie. Dodaje mi otuchy, a następnie przenosi się w okolice mety. Ja zgodnie z założeniem tuż za znacznikiem dziewiątego kilometra przyspieszam. Bez gwałtownego zrywu, ale stopniowo staram się wyprzedzać kolejne osoby. Ta końcówka wychodzi mi zaskakująco lekko w porównaniu do pierwszych trzech kilometrów.
Na 100 metrów przed metą widzę Ignacego. Daję mu sygnał, żeby ruszał. Przez chwilę jedzie obok mnie, ale za ostatnim zakrętem włączam turbo. Mocny finisz to moja specjalność. Widzę dwóch znajomych fotografów – Jarka Dulnego i Piotrka Krawczuka. Przede mną kilka osób, ale już nie chodzi o to, czy wyprzedzą mnie na mecie, a o to, że mogą mnie zasłonić w kadrze. Dodatkowe 20% mocy i walka o czysty kadr.
Na ostatnich metrach unoszę ręce i wyciągam kciuki do góry. Brak mi już tchu i myślę sobie, że pewnie głupio to będzie wyglądało na zdjęciu, ale finisz to finisz. Trzeba cisnąć. Za metą opieram się o barierki. Muszę złapać oddech nim odbiorę medal.
Na zegarze 46:20. Tak słabo nie pobiegłem od… dwóch lat. Wątpię, by ten wynik odzwierciedlał moją obecną kondycję. Bardziej ukazuje jak duży wpływ na bieganie ma głowa. Spokój, pewność siebie, wiara, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Trochę tego zabrakło, ale myślę, że kolejne starty pójdą lepiej.
I tak po wszystkim przychodzi mi do głowy taka myśl, że jakby ustawić fotografa co 100 metrów, to pewnie bym rekord Polski w biegu na dychę wykręcił.
Pozostało trochę odpocząć na trawie, porozciągać się i poczekać na Kasię z Marcinem. Oni biegli półmaraton. Mieli plan pobiec na 1:47, ale w przeciwieństwie do mnie mieli swój dzień i na mecie zameldowali się z czasami 1:40 i 1:41. Miałem w planie wspólny finisz z Kasią, bo zainspirowana moim hasłem biegła swoje 40na40, ale wbiegła na metę nim my ustawiliśmy się na końcowych metrach.
Piękne zdjęcia na trasie wykonała nasza cudowna ekipa foto-mistrzów ze Szczecina! Jarek Dulny, Piotr Krawczuk, PM Digital… i nie tylko, ale nie wszystkich zauważyłem na trasie. Dzięki!
2 Replies to “Zagadkowa dycha w Szczecinie”