Bądź jak Wałęsa mówili. Będzie fajnie mówili. No i chcąc nie chcąc byłem. W dniu 11 listopada 2019 roku o 14:35 wykonałem swój równie dramatyczny, ale o mniejszych konsekwencjach politycznych dla Polski skok przez płot. O tym jednak za chwilę.
Goleniowska Mila to impreza z długą tradycją. W tym roku odbyła się XXXI edycja biegu. Impreza, na której zagościłem po raz pierwszy. Jakoś wcześniej docierały do mnie sygnały, że lepiej wybrać start w Poznaniu i tak w 2017 i 2018 roku uczyniłem. Jednak kiedy w 2019 roku organizator z Poznania zapragnął zrobić imprezę na 100000 biegaczy (sto kurna tysięcy!) powiedziałem dość. Nie ja jeden, bo w tym roku przybyło do Poznania „tylko” 11 tysięcy, czyli o połowę mniej niż w zeszłym roku.
Goleniów przywitał nas chłodem. Pogoda była jednak zdecydowanie lepsza niż rok temu. I dwa lata temu. Przez kilka dni tłumaczyłem Agacie, że kiedy ja startuję, pogoda zawsze jest fajna. Po odbiorze pakietów zostaliśmy jednak w biurze organizatora na pogaduchy ze znajomymi. Do startu Igora mieliśmy ponad pół godziny, do startu Agaty prawie godzinę, a do mojego jeszcze dwie. Rozmowy nie tylko uprzyjemniały upływ czasu, ale zdecydowanie redukowały mój stres związany ze startem.
Igor startował z rocznikiem 2005 i 2006. Powiedział, żebyśmy się na nic nie nastawiali, bo przecież startują z nim rok starsi od niego. Start młodzieży zawsze jest dynamiczny i trzeba być mocno skoncentrowanym, inaczej można zaliczyć wywrotkę. Łokcie też się przydają. Dystans mili jest na tyle krótki, że daje nam zaledwie tyle czasu, by przenieść się ze startu na metę. Igor wbiega szósty. To był zresztą dobry bieg dla przedstawicieli Stargardu – wyłączając czwarte miejsce pierwsza szóstka okupowana przez WMLKS Pomorze Stargard.
Teraz czas na start Agaty w Mili Open. Ona w przeciwieństwie do mnie jest weteranką startów w Goleniowie. Stawała też na podium w swojej kategorii. Dzisiejszy start jest jednak na luzie, z Ignacym na hulajnodze jako towarzyszem zmagań. Z powodu dużej liczby uczestników startujący są rozdzieleni na dwie grupy – panie po prawej i panowie po lewej. Zaoszczędza to paniom sporo przepychanek. To są zdecydowanie grupy dwóch prędkości i motywacji.
W drodze ze startu na metę mijam bieżnię lekkoatletyczną. Wpadam na pomysł, by zrobić na niej rozgrzewkę. Jest blisko startu, więc mogę rozgrzewać się prawie do ostatniej chwili.
Ustawiam się na około 100 metrów przed metą z aparatem i czekam na moich zawodników. Pamiątkowe zdjęcie to podstawa. Agata wbiega na metę razem z Ignacym, który przez całą drogę opowiadał jej o różnych zwierzątkach. Na mecie jednak dostaje burę od jednego z organizatorów za stwarzanie zagrożenia!!! Hulajnogą! Taka sytuacja spotyka nas pierwszy raz na zawodach, a finiszowaliśmy już razem z Ignacym na różnych imprezach i zawsze wywoływało to pozytywne emocje.
Czekam na nią za metą. Mimo startu na luzie jest w euforii. Zajmuje siódme miejsce w swojej kategorii. Prosi o zdjęcie z medalem. Robię jej kilka ujęć na solo i z Ignacym, a potem wygania mnie na rozgrzewkę. Przekazuję jej torby i z przerażeniem stwierdzam, że jest już 14:20… a start mam o 14:35. Jak ja wcisnę w 15 minut zaplanowane przez trenera 40 minut rozgrzewki? OK, marsz mogę odpuścić, ale i tak wiem, że zabraknie mi czasu. Rezygnuję z bieżni. Zabieram ze sobą Ignacego i zaczynam chaotyczną rozgrzewkę, mając jeszcze nadzieję na użyźnienie w międzyczasie leśnej ściółki. Trochę truchtania, dwie przebieżki. Całe 10 minut! Szukam Ignacego, by zostawić mu ciepłe ciuchy. Oczywiście, nawet w czasie najbardziej chaotycznej rozgrzewki znajdę czas dla fotografa… to chyba dlatego znajomi później mówią, że połowa zdjęć z biegu jest ze mną.
Oddaję ciuchy, odwracam się w kierunku bramy startowej i słyszę wystrzał pistoletu startowego. A nie jestem nawet w strefie startowej! Podbiegam szybko do płotka i tak jak Wałęsa przeskakuję przez płot, pilnując, by ani siebie, ani nikogo innego nie wywrócić. Niestety, zamiast z przednich rzędów startuję z szarych szeregów. Początek jest spokojny. Tempo z siódemką z przodu. Robię co mogę, by przebić się do przodu i sprawić, że na zegarku pojawi się średnie tempo z czwórką z przodu. To udaje się osiągnąć gdzieś po 300-400 metrach.
Czas zejść jak najbliżej planowanego tempa 4:10/km. Bez szaleństw oczywiście, bo nie chcę spalić pierwszych kilometrów i zapłacić za to na końcówce. Początek jest w miarę lekki, ale odczuwam brak rozgrzewki. Kolka, na szczęście niezbyt mocna, przechodzi po uciśnięciu dokuczającego miejsca. Ból barku odpuszcza, gdy poprawiam pracę rąk. Mam nadzieję, że to koniec dolegliwości.
Po pierwszym kilometrze spotykam Klaudię w koszulce Rozbiegany Goleniów. Klaudia nie ma pojęcia o moim istnieniu, ale zapamiętałem ją z półmaratonu w Bydgoszczy. Była wtedy moją brzytwą, której bezskutecznie próbowałem się chwycić. Wspominam jej o tym, kiedy się mijamy.
Drugi kilometr wychodzi ciut szybciej niż planowałem, ale to nie problem. Trener pozwolił ryzykować od pierwszych kilometrów, ale jeszcze jestem ostrożny. Staram się biec dalej swoje. Trzeci kilometr jest pod wiatr i pod górkę, ale ze zdziwieniem stwierdzam, że wiatr mi nie przeszkadza, a podbiegu prawie nie czuję. Zegarek pokazuje co prawda gorsze tempo, ale z ostrożności mu nie wierzę… do czasu aż nie mijam linii z napisem 3 km. Wyszło w 4:17. Trzeba trochę przyspieszyć, możliwe, że ten GPS nie jest taki oszust na jakiego wygląda. Możliwe… ale nie dzisiaj, bo tym razem zaliczam km w 4:03 przy tempie z zegarka 4:10. Przynajmniej nadrobiłem straty z poprzedniego km.
Wystartowałem na krótko i coraz bardziej odczuwam chłód. Nie wiem, może za wolno biegnę, ale jest mi zimno. Na szczęście do mety coraz bliżej. Stopniowo wyprzedzam. Przez jakiś czas biegnę za panem z szalikiem Polska. Myślę sobie, że jest zimno, ale nie aż tak. W oddali widzę Sebastiana Lipertowicza. Fajnie byłoby się z nim pościgać, ale jest na tyle daleko, że narazie nie ma o tym mowy. Staram się go jednak nie zgubić.
Na kolejnych kilometrach nie udaje mi się zrealizować planu. Zamiast 4:10 najczęściej wpada 4:14. Boję się chyba zaryzykować. Ten sezon należał do tak bardzo nieudanych, że nie przeszkadza mi iż sukces na mecie nie będzie tak okazały jak mógłby być.
Na trzecim kółku zaczyna mi deptać po piętach pan w szarej czapeczce. Widzę go tylko kątem oka. Mam wrażenie, że na mnie naciska, że próbuje wyprzedzić. Przyspieszam wtedy, by być chociaż pół kroku przed nim. Trzymamy się siebie i pomagamy sobie przetrwać. Powoli rozważam, kiedy włączyć turbo. Mijamy tabliczkę z napisem 9 km i to powinien być ten moment, ale nie podejmuję rękawicy. Tu jeszcze jest lekki podbieg. Dopiero na ostatniej prostej, dość długiej co prawda, bo jest jeszcze z 500m do mety, decyduję się na przyspieszenie. Pan w szarej czapeczce zostaje z tyłu. Ja ze zdziwieniem mijam Sebastiana Lipertowicza.
Widzę Agatę i Ignacego. Ochrona jednak ma na niego oko i nie pozwala mu dołączyć do mnie na finiszu. Ignacy biegnie wzdłuż barierek, ale z racji niskiego wzrostu dość szybko niknie za kibicami stojącymi przy barierkach. Jestem trochę rozczarowany. Przyspieszam, ale to nie to samo co z Ignacym. To moje gapiostwo wykorzystuje Sebastian mijając mnie na kilka metrów przed metą. No cóż, następnym razem się nie dam.
Na mecie melduje się z upragnioną życiówką: 41:52. Urwane 20 sekund. Po cichu liczyłem na urwanie jeszcze 20, ale nic nie szkodzi. Już w niedzielę biegnę półmaraton w Gdańsku i będę miał kolejną okazję, by się wykazać.
Podchodzę do Sebastiana pogratulować mu finiszu. Szukam pana w czapeczce, by podziękować mu za pressing. On dziękuje mi za prowadzanie. Mówi, że beze mnie nie dałby rady.
Oddaję czip i idę po ciepłe ciuchy. Jest mi tak zimno, że zdjęcia z medalem odkładam na później. Wychłodziło mnie tak bardzo, że nie czuję kropli potu na sobie. W sali sportowej potrzebuję dobre pół godziny i ciepłego izotoniku by się rozgrzać.
Czy życiówka boli? Porównując ten bieg do kilku moich tegorocznych startów, gdzie rezultat był daleki od możliwości, a cierpienie ogromne, mam wrażenie, że w Goleniowie pobiegłem w strefie komfortu. To oczywiście lekka przesada, ale nawet na krok nie zbliżyłem się do bólu jaki odczuwałem podczas bydgoskiego półmaratonu.
Tradycyjnie, piękne zdjęcia z biegu zrobił zuch z ekipy FotoInfo Biegowe – Piotr Krawczuk Twoja Fotografia. Dziękuję!
One Reply to “Przełamanie”