Nie ma sprawiedliwości na tym świecie… Nie było i nie będzie. Trenujesz w pocie czoła, motywujesz się, jeździsz na zawody, walczysz jak lew, cierpisz… I nie wychodzi. Raz. Drugi. Trzeci. Aż przyjeżdżasz od niechcenia po raz czwarty, bez wiary w siebie, zdziwiony tym, co trener wymyślił na bieg. Stajesz na starcie, biegniesz, może nawet trochę walczysz, ale nawet o krok nie zbliżasz się do cierpienia jakie odczuwałeś na poprzednich zawodach… I bum! I myk! Najlepszy wynik w cyklu. I jeszcze siły zostają na wygłupy na finiszu. No nie ma sprawiedliwości.
Biegowe Bulwarove to cykl składający się z czterech biegów na dystansie 5.3 km. Biegi odbywają się pod koniec czerwca, lipca i sierpnia oraz na początku września. Za każdym razem ta sama trasa, co sprzyja sprawdzaniu, czy forma idzie w dobrym kierunku. W tym roku tak jakoś się złożyło, że pierwsze trzy biegi odbyły się palącym słońcu, za to ostatni… ostatni przywitał nas deszczem.
Na bieg przyjechałem sporo przed czasem. O 8:20 startowała w Ultra Maratonie rowerowym Iwona i chciałem dodać jej otuchy, a przy okazji dać kopniaka na szczęście. Niewielkie wsparcie, ale z tego co później przekazała mi Iwona, bardzo istotne – przy 250 km na rowerze przydaje się dobre nastawienie.
Po tym jak Iwona ruszyła w świat pozostało mi się rozgrzać przed moim startem. W czasie rozgrzewki zaczęło kropić, a na końcu już całkiem solidnie padać. W deszczu jeszcze zawodów jeszcze nie biegałem. Na starcie ustawiam się pod bramą, bo zawsze to kilka kropel mniej.
Sam start trochę się opóźnił, nie wiem czy w nadziei na to, że przestanie padać, czy też dlatego, że nikt nie kwapił się wyjść spod rozstawionych na bulwarach parasoli. W końcu jednak wystartowaliśmy. Spokojnie, bez szarpania. Złapać dobre tempo i trzymać. Nie byłem pewien na ile ślisko będzie na mokrym od deszczu drewnianym mostku i zachowawczo na nim zwalniałem… w szczególności na zakrętach. Zbiegając z mostu Eryk krzyczy, że to nie jest 4:05/km. Zegarek pokazuje średnie tempo jednak w punkt.
Deszcz padał, a krople spływały do oczu. Zapomniałem założyć koszulki trialowej, ale ta z Błękitnej Wstęgi sprawiła się całkiem nieźle. Nasiąkła wodą, przykleiła się do ciała, pochłonęła numer startowy… ale w sumie nie utrudniała biegu.
Ignacy, który wystartował na hulajnodze na końcu stawki, wyprzedza stopniowo kolejnych zawodników. Mnie dopada po niecałych dwóch kilometrach. Będzie próbował, tak jak poprzednio, wyprzedzić pierwszego zawodnika, a później wrócić się do mnie i wesprzeć na finiszu.
Ja staram się biec swoje. Co prawda nie mogę coś wyczuć tempa 4:05/km i bliżej mi do 4:10/km, ale biorę małą poprawkę na warunki i profil trasy. Nawrotki o 180 stopni kradną pewnie cenne sekundy. Ogólnie czuję się dobrze, nie mam problemów z oddychaniem, tak jak to było na poprzednich trzech zawodach. Możliwe, że deszcz i 15 stopni mniej mają w tym spory udział.
Kryzys, który zazwyczaj dopadał mnie w okolicach trzeciego kilometra, tym razem nie nadchodzi. Czuję się silny i gotowy, by na końcówce przyspieszać. Przyspieszanie nie jest łatwe, ale piąty kilometr wchodzi całkiem nieźle. Na ostatnie 300 metrów planuję szybki finisz… ale na tyle, by się nie zabić. W ramach żartu biegnę 50 metrów z zamkniętymi oczami. Żartu, lub hołdu dla Piotrka, który bardzo często na zdjęciach wychodzi z zamkniętymi oczami… tyle, że u niego to jest akurat nieplanowane.
Ostatni odcinek w 3:42/km i dałoby się jeszcze tutaj trochę urwać, gdyby ktoś deptał mi po piętach… lub gdybym nie pozował do zdjęcia z zamkniętymi oczami. Poza czasem liczy się jednak zabawa, a stracone tutaj sekundy planuję wycisnąć na Choszczeńskiej Dziesiątce.
Na mecie melduję się z czasem 21:59. To o 59 sekund szybciej niż dwa tygodnie wcześniej. Średnio 12 sekund szybciej na kilometr. Taki wynik brałbym w ciemno, żeby nie powiedzieć, że z zamkniętymi oczami. I co najśmieszniejsze, nie jestem jakoś przesadnie zmęczony za metą. Tak jak wspominałem, nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
Razem z Ignacym jesteśmy przemoczeni. Ignacy idzie do auta zdjąć mokre rzeczy i ogrzać się pod ręcznikiem. Ja dla siebie wziąłem rzeczy na przebranie, ale zapomniałem o tym wspomnieć Ignacemu. Śmigam na krótkie rozbieganie po zawodach i tym razem bez pogaduch po zawodach wracamy do domu. Ignacy w drodze powrotnej opowiada, że tym razem stawka była dużo mocniejsza i nie udało mu się wyprzedzić najlepszego zawodnika.
Cały cykl kończę na 10 miejscu open w klasyfikacji generalnej. Wysoko, ale w dużej mierze to zasługa faktu, że sklasyfikowanych było tylko 67 osób. By zostać sklasyfikowanym trzeba było wystartować we wszystkich czterech biegach, a nie każdemu lepszemu ode mnie biegaczowi się chciało.
Większość pięknych zdjęć do tego wpisu zrobił Eryk Witek. Wielkie dzięki!
Gratulacje!!!
Dzięki!