Miało padać. Od samego rana i nawet cieszyłem się na tą wiadomość. Miła odmiana po upalnych dniach i dwóch startach w piekielnym słońcu. Miało padać i padało… ale kiedy ja startuję, zawsze jest dobra pogoda. Przestało padać na godzinę przed startem i chociaż słońca było niewiele, robiło się coraz cieplej i duszniej.
Zabrałem ze sobą fajny parasol. Po to, by Ignacy nie zmoknął… ale w drodze do Szczecina wpadł mi do głowy jajcarski pomysł. W końcu w tym całym sporcie amatorskim chodzi o trochę zabawy. Tym razem nie zapomniałem butów do biegania. Był czas na spokojne rozmowy, rozgrzewkę i owe szalone zdjęcia.
Sam bieg był małym eksperymentem. Tym razem nie dostałem wytycznych od trenera, więc postanowiłem dla odmiany zamiast na tempo pobiec na tętno. Był taki bieg w 2018 roku, że ta strategia sprawdziła się świetnie i miałem wtedy chyba najwyższe miejsce w klasyfikacji open. Miałem nadzieję, że tutaj uda się powtórzyć ten sukces.
Wybiła dwunasta, pistolet wystrzelił, deszcz nie padał… słońce też nie grzało, ale było parno. Śmieszne było to, że nikt nie chciał stać z przodu i prowadzić biegu, przez co kolejny zawodnik był metr za mną. Mi to bez różnicy, bo i tak będę próbował biec swoje. Moje prowadzenie trwało góra 200 metrów, a w okolicy pierwszego kilometra spadłem na piątą pozycję.
Pierwszy kilometr wpadł po 4:07 i było nawet fajnie. Tempo nieprzesadzone. Tętno już ustabilizowane, pozostaje przypilnować, by nie wykraczało poza 170. To się w miarę udaje, chociaż czasami, kiedy zerkam na zegarek widzę 171-172. Wtedy trochę zwalniam i po jakimś czasie kontroluję ponownie. Wiadomo, że nie zerkam na zegarek zbyt często, bo to niewygodne jest. Do trzeciego kilometra idzie wszystko zgodnie z planem.
Ignacy, który po starcie pojechał odstawić parasol do samochodu zdecydował się pokonać trasę biegu na hulajnodze. Miał minutę straty, ale stopniowo wyprzedzał kolejne osoby. Mijając mnie powiedział, że chce być pierwszy, a później cofnie się na wspólny finisz.
Na czwartym kilometrze jednak widzę na zegarku, że tętno spada. Trzeba przyspieszyć… ale jakoś nie idzie. Coś tam próbuję, ale bez efektu. Tego dnia zapomniałem co to walka, co to koncentracja na zadaniu. Takie przyspieszanie o pół kroku, o kilka sekund to zdecydowanie najtrudniejsze zadanie dla mnie. Na kilometr przed metą łapie mnie zawodnik i próbuję go trzymać, ale jakoś też nie idzie. Dopiero na 200 metrów do mety, kiedy czuję oddech kolejnej osoby na plecach mówię głośno “nie ma tak łatwo” i włączam turbo. Turbo prawdziwe i turbo piekielnie skuteczne, bo zawodnik za mną rezygnuje już po kilku krokach. Ja trzymam to jednak do końca, w szczytowym momencie, jeżeli wierzyć zegarkom, osiągając tempo 2:21/km. No nie pamiętam kiedy ostatnio tak się rozpędziłem. Takie turbo przyspieszenia przychodzą mi dużo łatwiej niż te kilkusekundowe.
Tym razem eksperyment nie wypalił tak jak chciałem. Może na trzecim kilometrze było ciut za mocno, a może za mało mi się chciało. Swoją serię zakończyłem na 10 miejscu. Ostatecznie byłem 22 open łącząc dwie serie i w stosunku do poprzedniego biegu poprawiłem się o 14 sekund.
Pozostaje jeszcze jedno Bulwarowe. Mam nadzieję, że tym razem będę bardziej zmotywowany i że uniesione ręce będą w geście zwycięstwa, a nie tylko jako poza do zdjęcia w czasie schłodzenia 😉
One Reply to “Para-bieganie”