Nie jestem triathlonistą. Nie jestem, a mimo to zapisałem się na Enea Bydgoszcz Triathlon. Po raz drugi. Mój pierwszy start w Enea Bydgoszcz Triathlon spodobał mi się na tyle, że ponowny start w tej imprezie był punktem obowiązkowym na liście startów na 2019 rok. Tym razem jednak miałem zamiar przygotować się trochę bardziej niż w 2018. I muszę przyznać, że kilka rzeczy mi się w czasie tego startu udało…

Udało mi się zapomnieć butów do biegania do strefy zmian (na szczęście miałem zapas czasu i mogłem je donieść z samochodu). Udało mi się nie zauważać ludzi, ale na szczęście oni zauważali mnie. Udało mi się nie spocić w czasie biegu (jak to jest w ogóle możliwe). Udało mi się rozpędzić do 51 km/h. Udało mi się poprawić czas z zeszłego roku, nawet gdyby doliczyć brakujące kilometry… ale po kolej.

Enea Bydgoszcz Triathlon przypomina mi święto, a conajmniej festiwal. W sobotę, przejeżdżając w pobliżu Hali Łuczniczki nie mogłem oprzeć się pokusie wstąpienia chociaż na chwilę na teren zawodów. Stanąłem na pomoście z którego w niedzielę skoczę do wody, zanurzyłem dłonie w Brdzie, zwiedziłem teren expo, odebrałem pakiet startowy, mijałem się ze szczęśliwymi zdobywcami medali na dystansie 1/4. To jest coś wyjątkowego, coś czego nie doświadczam na zawodach biegowych. Tutaj prawie nie chciałem wracać do domu.

Niedziela. Dzień startu. Wędrując na start obserwuję zawodników startujących na dystansie 1/2, zarówno tych na rowerach jak i jeszcze nielicznych na trasie biegowej.

Koło pomostu z którego startujemy kręci się już mnóstwo białych czepków. Z głośników leci głośna muzyka. Ja truchtam powoli wykonując zalecaną rozgrzewkę. Po truchcie wślizguję się do wody, z której jestem dość szybko wygoniony, bo czas na oficjalną rozgrzewkę pływacką już minął. No trudno. Ustawiam się w kolejce, chowam przed wiatrem w tłumie, wsłuchuję w świetną muzykę, słowa spikerki i czekam na swoją kolej.

Plan na zawody był prosty: nie utopić się, nie złapać gumy i spocić się na biegu. Upały z końca czerwca i początku lipca nastawiały mnie bardzo pozytywnie na etap pływacki, który zresztą w zeszłym roku podobał mi się najbardziej. Jednak nagłe ochłodzenie sprawiło, że postanowiłem zweryfikować swój plan na start bez pianki. Woda co prawda nie była jakoś bardzo zimna i ogólnie nie po to morsowałem zimą, żeby teraz panikować, ale jak pojawiła się możliwość pożyczenia ocieplacza to skorzystałem. Zawsze to się łatwiej pływa i trudniej się utopić.

Start był mocny, by nie powiedzieć bombowy. Po gwizdku sędziów wystrzeliłem z pomostu zostawiając swojego partnera z pary daleko w tyle. Po tym jak znalazłem się w wodzie było już trochę gorzej. Pół roku bez pływania zrobiło swoje. Płynąłem kraulem ile się dało, ale dało się niewiele i co chwila musiałem przechodzić do żabki. Ewidentnie brakowało mi rozpływania. Tym razem jednak lepiej złapałem nurt rzeki, dzięki czemu etap pływacki ukończyłem z podobnym czasem jak rok wcześniej. Na brzegu wolontariusze wyciągali do nas pomocną dłoń i pomagali wyjść z wody. W moim przypadku było to jak wystrzelenie z procy.

Pływanie: 8:49 (rok temu 8:44) – miejsce 660 (rok temu 746)

Teraz biegiem do kolejnego wolontariusza i wrzucam piankę, czepek i okularki do worka. Z workiem biegiem do Łuczniczki. Na trybunach widzę rodzinkę i słyszę, jak ktoś krzyczy „dajesz Roman”, ale nie mogę zlokalizować tej osoby. Szybciutko odnajduję swój rower i tutaj kończy się moja szybkość. Z powodu spodziewanego chłodu i skręconej niedawno kostki postanawiam założyć skarpetki i dobrze zasznurować buty. Na dwie kokardki. Zajmuje to ciut więcej niż bym chciał. Zakładam kask, okulary, pas z żelami, chwytam rower i wybiegam z hali. Po drodze mijam sędziego i zastanawiam się, co on tu robi. Dopiero w szatni dowiaduję się, że zatrzymuje zapominalskich, którzy nie założyli kasku bądź go nie zapieli.

Rower jest moim drugim słabym ogniwem. W sumie jeszcze słabszym niż pływanie (a nie mówiłem, że nie jestem triathlonistą). Tym razem jednak miałem za sobą prawie 2 miesiące treningów rowerowych. Liczyłem, że poprawie się w stosunku do zeszłego roku. Od początku mocno cisnąłem nie mając za bardzo pojęcia jak rozłożyć siły. To pozwoliło mi dość szybko wyprzedzić Małgorzatę (pozdrawiam), która jechała na moje oko na ciut lepszym rowerze niż mój (wiadomo, że jak ktoś mnie wyprzedza, to tylko dlatego, że ma lepszy rower). Małgosia jednak wzięła rewanż na pierwszym podjeździe. Nie dość, że podjazdy to nie jest moja mocna strona, nie dość, że wiało wtedy w twarz, to jeszcze przez małe zagapienie musiałem na podjeździe wciągać żel. No cóż, w ten oto sposób dorobiłem się swojego prywatnego zająca. Wiatr tego dnia nie ułatwiał, podjazd robił swoje i prędkość spadła mi w okolice 20 km/h. Jak to napisał Robert Strzałka w Racebooku – dostanę więcej minut w zamian za swoje startowe.

Mimo, że na Skrzeczącej Mewie (bo tak ochrzciłem w tym roku swój rower) nie jestem demonem prędkości udało mi się wyprzedzić kilka osób.  Głównie na góralach i składakach, ale sam fakt wyprzedzania cieszy. Jak tylko zrobiło się bardziej płasko rzuciłem się w pogoń za moim zającem. Prędkość wzrosła do 30 km/h. Wiatr stał się mniej dokuczliwy. Pozostało czekać do nawrotki, bo wtedy będzie z górki.

Po nawrotce chwytam kolejny żel. Zużyte opakowania chowam w pasie, pamiętając o tym, jak rok temu znajomy zaliczył ostrą wywrotkę na rowerze ślizgając się na wyrzuconym przez kogoś opakowaniu po żelu. Po tym żelu zaczyna mnie trochę mdlić. Ma to pewnie spory związek z intensywnością wysiłku i przytrafia mi się  drugi raz w karierze.

Po kilku fałdach robi się płasko lub tylko z górki. Cisnę ile mogę i chyba nawet kogoś wyprzedzam. Po drodze mija mnie sędzia na motorze, który zatrzymuje się przy zawodniczce prowadzącej rower wzdłuż trasy. Jazda z górki to frajda, w szczególności, gdy wiatr nie przeszkadza. Jak się okazało, na tych górkach rozpędziłem się do oszałamiających dla mnie 51 km/h. Myślałem, że to nie możliwe na tym rowerze. Pewnie wiało mi do tego w plecy 😉 Na 18. km łapie mnie skurcz w prawej łydce. Rozciągam łydkę na pedale i próbuję znowu mocno cisnąć. Po chwili kolejny skurcz, tym razem w lewej. Jest akurat fajny zjazd i strasznie mi żal, że zamiast to wykorzystać i mocno pedałować muszę rozciągać łydki. Na szczęście za chwilę koniec roweru, a na bieganiu się zobaczy.

Dojazd do belki i zejście z roweru. Nie tak płynne jak bym chciał, ale gnam do strefy zmian. Z trybun dopinguje mnie rodzina. Odstawiam rower, kask, pas po żelach, chwytam numer startowy i uciekam z hali. 

Rower: 42:31 (rok temu 48:34) – miejsce 663 (rok temu 814)
Rower + brakujące km: 44:50

Bieg to moja najmocniejsza konkurencja, ale mimo to był niewiadomą. Pechowe skręcenie kostki na Terenowym Biegu Przetrwania z przeszkodami w połowie maja wyeliminowało mnie z treningów biegowych. Plan na to, by znaleźć się w pierwszej setce w bieganiu mogłem odłożyć na półkę z napisem 2020 rok.  

Mimo to biegnąc czuję się dobrze. Może nawet lepiej niż rok temu. Nie dyszę jak lokomotywa. Oddech oczywiście przyspieszony, pierwszy kilometr nie jest łatwy, ale pamiętam z tych kilku treningów w ostatnich dniach, że za chwilę będzie lepiej. Po 500 metrach doganiam Małgorzatę. Na rowerze mi się nie udało, ale widocznie za daleko mi nie uciekła.

W planie było przyspieszanie z każdym kilometrem i spocenie się. Spocić się nie udało. Przyspieszć udaje się tylko na 3. km i na ostatnich 500 metrach. Reszta to walka ze sobą. Walka o to, by się nie zatrzymać, tak jak rok temu. Udało się, po części dzięki kibicom. W połowie dystansu, kiedy myśli już były czarne dostrzegłem rodzinę na drugim brzegu, a oni dostrzegli mnie. I chociaż kusiło, by zwolnić chowając się za trzcinami, nie mogłem im tego zrobić. Nie po to kibicują mi od ponad godziny, by patrzeć jak spaceruję.

Przede mną jeszcze hotel Słoneczny. To tutaj w zeszłym roku się poddałem i zrobiłem sobie spacerek. Tym razem atak na podbieg mi wyszedł. Kubek wody w rękę, mały łyk i dzida do mety. A przed metą tradycyjnie czeka na mnie Ignacy. Na ostatnich 200 metrach biegnie ze mną i motywuje mnie, bym wycisnął z siebie jeszcze trochę. Ten finisz to zawsze jeden z piękniejszych momentów każdych naszych wspólnych zawodów.

Zbliżamy się do mety, widać już Rozbieganego Konferansjera, widać zawodnika przede mną, który za chwilę wpadnie na metę i przetnie szarfę. A w mym sercu lekki smutek, że może mnie to omąć. Mógłbym przyspieszyć i walczyć o przecięcie szarfy, ale tym razem lekko zwalniam. Rozbiegany woła „kolejny Super Tata”, ale powinien powiedzieć „Super Syn”. Przybijam z nim piątkę i patrzę, jak hostessy ustawiają szarfę. Wbiegam na metę chwytając ją dwiema rękami, porywając szarfę razem ze mną. Pamiętam o radach RunEata, o uśmiechu dla fotografa i o nie wyłączaniu zegarka, bo to słabo wygląda na zdjęciach. A przecież startuję dla zdjęć… 😉

Bieganie: 24:53 (rok temu 23:58) – miejsce 218 (rok temu 124)

Ogółem: 437/1142 (rok temu 503/1134).

A na mecie lody, ciastki, piwo, rozmowy, baseny, masaże… nic tylko korzystać. Ja jednak nie mam mocnej głowy. Rok temu nie stałem w kolejce po piwo, tym razem po lody. Nie to, żeby kolejka była jakaś długa… ot moja chudość nie wzięła się znikąd 😉

A za metą food trucki. To jedna z atrakcji tej imprezy. Jedzenia do wyboru jest sporo, a wybór nie jest łatwy. W tym roku skusiliśmy się na pączusie. Tak się jakoś złożyło, że akurat ten food truck dostał nagrodę za najsmaczniejsze jedzenie na festiwalu food trucków… w Stargardzie w 2018 roku. Pozostało nam sprawdzić, czy pączki nadal są tak smaczne jak rok temu. Były!

No i mimo, że nie jestem triathlonistą… będę w Bydgoszczy za rok!

One Reply to “Relacja z Enea Bydgoszcz Triathlon 2019”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *