Bestia była za moimi plecami. Goniła mnie. Dyszała ciężko. Biegłem przed siebie w nadziei, że mnie nie dopadnie. Jej oddech zbliżał się czasami, a ja resztką sił starałem się przyspieszyć. Głośne chooo…. szyyy…. choooo… szyyyy… Dziwne, że chociaż sam ledwo oddychałem, nie słyszałem swojego dyszenia. Choooo… szyyyy… gnało krok w krok za mną. Nie miałem siły się odwrócić. Wiedziałem, że bestia ma numer. Może nie złowrogie 666, ale… nie mogłem być pewien. Liczyło się tylko jedno. Nie dać się złapać bestii… bestii z Choszczna.

Do Choszczna przyjechałem z dobrym nastawieniem. Po całkiem udanym starcie na 5 km w Szczecinie miałem nadzieję na równie udany start w Choszczeńskiej Dziesiątce. Forma może nie pozwalała na myślenie o życiówce, ale jako mały cel wyznaczyłem sobie walkę o życiówkę na tej trasie. Ten cel był bardzo realny i dodawał mi animuszu przed startem.

Dzień biegu wypadał 13-go września. Nie to, żebym był jakoś przesądny. Ogólnie uważam, że trzynastka jest szczęśliwa. Udało mi się wygrać jeden z konkursów przygotowanych przez organizatorów biegu i dzięki temu mogłem sobie wybrać numer startowy. Trochę dla zrównoważenia tej trzynastki postawiłem na trzy szczęśliwe siódemki.

Wciąż trwający stan epidemii podzielił bieg na dwie fale. Pierwsza startowała o 10:00, druga o 12:00. Jako miłośnik snu, a może tradycji, bo w Choszcznie zawsze startowało się o 12:00, zapisałem się na drugą falę. Podział biegu na dwie tury zmienił trochę ogólną atmosferę biegu. Kiedy dotarliśmy na miejsce około 11, część osób była już wyluzowana po swoim biegu, spożywała pączusie i kawusię… a część z ekscytacją dopiero oczekiwała na swój start. Organizatorzy musieli się rozdwoić, by zadbać o obie grupy.

Jarek Dulny musiał się chyba podwójnie rozdwoić. Rok temu działał w duecie z Piotrem Krawczukiem, teraz musiał radzić sobie sam. Zadanie trudne i byłem ciekaw jak sobie z tym poradzi… a poradził sobie jak widzicie wyśmienicie. Jeszcze się jeden bieg nie skończył, a już przed obiektyw pchali się startujący w drugim biegu.

Razem ze mną startowała moja kuzynka Kasia i jej syn Olek. Z Olkiem ścigałem się już na drugim Bulwarowym. Wyprzedził mnie wtedy nieznacznie, ale miałem nadzieję, że uda mi się dzisiaj odegrać. Kasia w zeszłym roku deptała mi po piętach… i chociaż w tym roku mniej trenowała, musiałem mieć się na baczności. Poza nimi startowało jeszcze kilku bądź kilkunastu znajomych…

Wadą posiadania trenera jest to, że każe Ci się przed startem rozgrzewać. Endomondo takie nie było. Co prawda nauczyłem się już z tym żyć, ale nadal fascynuje mnie, że na rozgrzewce człowiek ledwo nogami przebiera, a tętno szybuje w rejony, o których normalnie bym nie pomyślał. Tym razem zdziwiło mnie jednak, że nogi jakoś lekko niosły, a tętno wcale nie było takie straszne. Dobre złego początki?

Z głośników leci już hymn Choszczeńskiej Dziesiątki. Ustawiam się w pobliżu linii startu. Odnajduję Kasię i Olka. Mnie z kolei odnajduje Mariusz. Ostatnie rozmowy i bum. Startujemy. Coraz lepiej wychodzi mi spokojny start. Praktycznie od początku 4:15-4:20/km. Olek śmiga do przodu, Kasia po kilku chwilach zostaje z tyłu. Każdy robi swoje.

Pierwsze kilometry idą zgodnie z planem. Można nawet powiedzieć, że z uśmiechem na twarzy, co widać po zdjęciu. Mam nie patrzeć na cyferki, a już w szczególności na tętno. Staram się jednak kontrolować tempo od czasu do czasu.

Rozpoczynając czwarty kilometr mijam się z DJ’em, który zauważa moje szczęśliwe siódemki. Ja zauważam, że chce mi się pić. Normalnie w tym miejscu byłby punkt z wodą… ale covid. Pierwszy i jedyny punkt z wodą będzie dopiero na 7 km. Muszę jakoś przetrwać.

Wbiegamy na promenadę dookoła jeziora. Liczę na trochę chłodu i cienia. Jest jedno i drugie, ale żeby nie było za pięknie, promenada w gratisie daje hopki i żwirek. Nawierzchnia jest utwardzona, ale pokrywający ją piaseczek zmniejsza lekko przyczepność. Jakoś tak jest, że ciągle biegniemy pod górę. Nie jest to możliwe, ale takie mam odczucie… jak się później okazuje nie tylko ja. Góra i dół, góra i dół, góra i dół. To nie są duże podbiegi, może nawet ciężko nazwać je podbiegami… ale jakoś tak to, że jest pod górę zostaje w głowie, a to że jest w dół to już nie.

Gdzieś w połowie dystansu po raz pierwszy słyszę oddech bestii za plecami. Jest zawzięta. Nie odpuszcza. Przyspieszam na każdym kolejnym kilometrze, ale nie mogę jej zgubić. Ból i cierpienie jest na dużo wyższym poziomie niż w ostatnim biegu, mimo tego, że biegnę o 20-30/km sekund wolniej.

Coraz rzadziej zerkam na zegarek. Bardzo nie podoba mi się to co pokazuje. Tempo jest dalekie od oczekiwanego, ale będąc naiwnym optymistą zwalam to na obecność drzew i błędne odczyty GPS. Zresztą, nie mam już za bardzo głowy do myślenia o tym. Jest ciężko. Próbuję na wszelki wypadek przyspieszyć. Udaje mi się nawet kogoś wyprzedzić, ale trzeba to jeszcze utrzymać do mety.

Nie mogę się doczekać wodopoju. Kilka łyków wody pomaga na chwilę. Zostały trzy kilometry. Zapominam na chwilę o bestii… ale ona nadal tam jest. Goni mnie, a ja jej uciekam. Mam już dość jeziora, dość bestii. Chcę być na mecie.

Powrót na uliczki witam z ulgą. Okazuje się, że za moimi plecami były nie jedna, a dwie bestie. Teraz jedna z nich biegnie obok mnie. Przyspieszam, ale ona trzyma moje tempo. Próbuje mnie połknąć. W oddali widzę Ignacego na hulajnodze. Widzi moje cierpienie, ale motywuje mnie do finiszu. Mówi, że dam radę… ale nie daję. Jedna z bestii wyprzedza mnie o 2 sekundy, druga wpada na metę 9 sekund za mną.

Bieg był na tyle trudny, że nie zapamiętałem, czy udało mi się wygrać finisz czy nie. Dopiero oglądając zdjęcia udało mi się ustalić, kto biegł za mną (panowie są widoczni na 3 km i 9 km), a to, że przegrałem finisz ustaliłem oglądając listę wyników. Właściwie, to niewiele z tego biegu zapamiętałem… poza walką z bestią i jej dyszeniem… chooo… szyyyy…

Na mecie melduję się z czasem 44:47. Czuję dumę i rozgoryczenie. Dumę z powodu walki jaką stoczyłem na trasie, a rozgoryczenie, z powodu tego, że znowu mój organizm spłatał psikusa. Co się z nim dzieje, że tydzień przed zawodami udaje się zaliczyć sprawdzian dający szanse na dobry wynik, a w biegu właściwym wpadam na metę 2 minuty poniżej możliwości (jak w Choszcznie… ale są i takie, jak półmaraton w Bydgoszczy, gdzie tych minut potrafi dołożyć 8)?

Duma jednak przeważa, a pączek, bułka, słodkości i kawa serwowane po biegu szybko łagodzą rozgoryczenie. Pozostaje zrobić lekkie schłodzenie… a przy nim zwariowane zdjęcie na pseudo finiszu. My wracamy do domu, Kasia zostaje na dekoracje… bo swoim biegiem zajęła pierwsze miejsce w swojej kategorii. Olkowi też niewiele zabrakło, by znaleźć się na podium… przez chwilę nawet był, ale niestety, po zsumowaniu wyników dwóch biegów spadł na 4 miejsce.

W drodze do domu zdałem sobie sprawę, że to była moja pierwsza dycha w tym roku. Możliwe, że ostatnia. Teoretycznie jestem zapisany na Szybką Dychę w Pyrzycach, która miała być już w marcu… i może będzie w listopadzie.

Ogromne podziękowania należą się Pawłowi Czapiewskiemu, Siasi, Moni, Monice… i wielu innym, ale nie każdego znam. Podziękowania, za kolejny piękny bieg, za to, że im się chciało w tych trudnych czasach, za to, że im wyszło. Świetna robota!

Zdjęcia do tego wpisu wykonał niezawodny Jarek Dulny. Moje cierpienie na dziewiątym km uwieczniła miła pani fotograf z powiatu choszczeńskiego.

4 Replies to “Spotkanie z bestią!”

  1. Monia says:

    Dziękujemy ślicznie za super relację i zapraszamy w przyszłym roku 🏃‍♂️💪😍 #CH10

    Odpowiedz
    1. Roman says:

      😂😂😂 Nawet bym to wziął na klatę, gdyby nie to, że M60 potrafi mnie wyprzedzić 😉

      Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *