Było jak w westernie. Palące słońce. Trzydzieści stopni. Kilkudziesięciu śmiałków. Strzał z rewolweru… i pojedynek w samo południe. Biegowe Bulwarowe.
Pod względem sportowym to nie był mój najlepszy start. Możliwe, że z tych na 5 km był najgorszy. Był jednak wspaniały. Po ponad trzech miesiącach przerwy cudownie było stanąć wśród innych biegaczy, uśmiechać się, rozmawiać, biec, nawet cierpieć, a po biegu usiąść w cieniu i porozmawiać ze znajomymi. Brakowało mi tego! Oj bardzo.
Były to jedne z pierwszych zawodów w czasach covidowych. Bieg został podzielony na dwie tury po 150 osób maksimum. Pierwsza grupa startowała o 9:00, druga o 12:00. Regulamin podkreślał konieczność używania maseczek zarówno przy odbiorze pakietu startowego, jak i w czasie pobytu w strefie startowej. Na szczęście biec można było bez. Regulamin jedno, a życie drugie. Nie zauważyłem, by ktoś używał maseczki. Ani w czasie odbioru pakietu, ani w strefie startowej. Byłem chyba jedyną osobą, która maseczkę założyła do strefy startowej… co zostało natychmiast uwiecznione przez Jarka na zdjęciu.
Sam bieg… pierwszy km w 4:02 (planowane 4:05), drugi w 4:20, trzeci w… 4:54 i nie, nie spacerowałem jeszcze. Odpuściłem sobie dopiero kiedy wbiegłem w cień rzucany przez bosmanat. Trochę spaceru i czwarty km w 5:30. Skoro tak, to na piątym będzie walka. Po nawrotce przyspieszam i chcę dogonić Krystiana… gonię go i nie doganiam, mimo, że przyspieszyłem do maks 4:06/km to po jakimś czasie łapię kolejny spacer. Piąty km jednak w 5:20. Ostatnie 300 metrów już bez odpuszczania. Raz, że fotografy patrzą i wstyd mieć spacerową fotkę. No i Jarek przed biegiem mówił, że cieniasów nie fotografuje. Dwa, że tradycyjnie dołącza do mnie Ignacy. Tym razem nie robimy jednak turbo finiszu… łapię go za rękę, unoszę ją w górę i po raz pierwszy razem biegniemy do mety.
Po biegu rozmowy, lody, mrożona kawa… i zdjęcia z panem H. Słoneczko dawało i nadal daje popalić. Po kilku pstrykach robi mi się słabo i muszę zrobić przerwę. Robię dwa podejścia – pan H z Dźwigozaurami i pan H z wesołym miasteczkiem… Na więcej nie mam siły, chociaż widziałem świetne srebrne rogi w jednym z food trucków. Mimo to, wracamy do domu pełni pozytywnej energii. A to pierwszy krok to budowania lepszej formy.
Przed startem odbył się niezwiązany z biegiem zlot samochodów z czasów PRL. Poza Maluchami, Trabantami, Polonezami… przyjechał Cadillac i nowojorska taksówka. Ta klasyczna, Crown Victoria. Cadillac miał sprawną hydraulikę podwozia, co zrobiło na Ignacym spore wrażenie. Szkoda tylko, że po biegu po zlocie nie było już śladu… miałem ochotę zrobić zdjęcie taksówki z panem H.
Zdjęcia do tego wpisu wykonał niezawodny Jarek Dulny z Fotografia Sportowa Dulny Foto, Ignacy oraz Tomasz Stańkowski. No i ja ze dwa…
One Reply to “W samo południe”