Rzucam bieganie. To wszystko nie ma sensu. Treningi, wyrzeczenia, wydatki… i po co to wszystko? Czuję złość, ale po raz pierwszy nie taką sportową, tylko taką zwykłą. Tym razem nie myślę, że za tydzień czy dwa poprawię wynik. Tym razem chcę po prostu rzucić to wszystko w diabły. Dobrze, że chociaż pobiegłem charytatywnie… chociaż tyle dobrego z tego wyniknie.
Cel był prosty. Złamać 20 minut na 5 km. Poprzednio było blisko, więc teraz powinno się udać… nie udało się… a nawet przybiegłem 28 sekund wolniej niż poprzednio. Minutę wolniej niż bym chciał. Jak to możliwe?
Zdecydowałem się na zawody bez medialnej otoczki, ale nadal z charytatywnym zacięciem. Joanna Suleja zorganizowała w tym samym czasie swoją akcję biegowo-charytatywną i by nie walczyć o uwagę dołączyłem się po cichu do jej starań. W ten sposób swoim bieganiem wparłem i Stasia i Franka.
Razem ze mną wystartował Czarek Kalaga, dzięki czemu frekwencja w zawodach wzrosła o 100%. Czarek to mocny zawodnik z życiówką na 10 km poniżej 38 minut. Liczę na to, że pociągnie mnie w kryzysowych momentach.
Przygotowanie trasy wychodzi nam szybciej niż za pierwszym razem. Rozstawiamy znaczniki i bierzemy się za rozgrzewkę. Na jej koniec przyjeżdżają nasi wierni kibice. Ustawiamy się na linii startu i czekamy na znak.
Zaczynamy spokojnie. Chciałbym wcelować w tempo 3:55/km, ale wychodzi ciut szybciej. Czarek co jakiś czas pokrzykuje, że mamy dobre tempo, chociaż to jeszcze nie jest moment na mentalne wsparcie. Przed nami jedzie Ignacy na rowerze nadając nam tempo i delikatnie osłaniając od wiatru. Jest dość niski, więc ta osłona jest symboliczna.
Pierwszy kilometr wpada nam po 3:52. Ładnie, chociaż nie jest lekko. Lecimy dalej. Jest lekki podbieg, ale staram się trzymać tempo. Staram się trzymać Czarka, chociaż trochę jakby mi uciekał. Spoglądam na zegarek, analizuję swoje odczucia. 3:50/km to chyba za szybko. Postanawiam zwolnić do planowanych 3:55/km. Mamy co prawda wiatr w plecy, ale najwyżej będę miał więcej siły na końcówkę. Czarek jest już kilka metrów przede mną, ale na znaczniku drugiego kilometra popełnia błąd i zawraca. Daję mu znak, że jeszcze pół kilometra przed nami. Dystans między nami się zmniejsza, ale nie próbuję utrzymać jego tempa. Drugi kilometr wpada w 3:49.
Czekam z niecierpliwością na nawrotkę. Ignacy stoi już rowerem na linii. Widzę jak obiega go Czarek. Mijamy się, a on zagrzewa mnie do walki. Obiegam Ignacego i ruszam na drugą połowę dystansu. Ignacy widząc, że nie jestem w stanie utrzymać tempa Czarka zostaje ze mną.
Nawrót jest pod wiatr… walczę z nim, walczę o tempo… spoglądam na zegarek… 4:16/km. Tracę siły. Cholerny wiatr, do tego lekki podbieg. Ignacy zagrzewa mnie do walki. Próbuję ponownie, ale opadam z sił po stu metrach. Patrzę na zegarek… 4:40/km. Szlag by to trafił. Podejmuję kolejną próbę i po chwili czuję ból przyczepów mięśni brzucha. Muszę zwolnić, bo inaczej nabawię się kontuzji. Mam też wrażenie, że zaraz puszczę pawia i nie dobiegnę do mety. Trzeci kilometr zaliczam w czasie 4:12.
Mijamy strefę kibiców. Dziewczyny zagrzewają mnie do walki. Niby zaczyna się zbieg i powinno być łatwiej, ale jakoś nie mam siły tego wykorzystać. Jestem już zrezygnowany i chcę tylko, by dobiec do mety. Cały czas jest pod wiatr. Czwarty kilometr wpada w 4:40.
To już końcówka. Ignacy pokrzykuje, bym się zmobilizował. Zaciskam zęby. Przyspieszam. Stopniowo, krok za krokiem. Postanawiam, że po ostatnim zakręcie biegnę w trupa. To około 400 metrów. Widzę w oddali, że Czarek jest już na mecie. Krzyczy do mnie, bym szybciej machał rękami. Tak robię i to pomaga. Ten ostatni odcinek jest dość imponujący, biegnę go tempem poniżej 3:30/km. Nigdy nie miałem problemów z interwałami. Cały ostatni kilometr wychodzi w 4:14.
Czas 20:49. Jestem wkurzony. Wściekły. Nie rozumiem tego co się stało. Miałem to prawda sygnały od mojego organizmu na treningach, że może się nie udać… ale liczyłem, że łagodniejsze treningi pozwolą się zregenerować na czas. Czarek przybiegł na metę z czasem 18:59. Bez specjalnego treningu biegowego. Moc! Tak to jest, kiedy w sporcie siedzisz od lat trzydziestu, a nie trzech.
Na koniec fotka z medalem… tym razem zrobionym z jabłka. W drodze powrotnej zatrzymujemy się przy ekipie Aktywnych Stargardzian dla Stasia. Wrzucamy do puszeczki i ruszamy do domu uzupełnić płyny. Bynajmniej nie izotonikiem.
Jeżeli możesz wesprzyj Franka i/lub Stasia. Franek przekroczył już 6500000 zł z potrzebnych dziesięciu. Stasiowi brakuje trochę mniej do końca zbiórki, bo zaledwie 16000 zł.
Wspieram Franka!
Wspieram Stasia!
Ostatecznie nie rzuciłem biegania. W końcu nie od wczoraj powtarzam, że Bieganie Niszczy Mózgi. Człowiek nie uczy się na błędach. Jutro kolejne zawody. Może nie ostatnie…
Piękne zdjęcia tego dnia zrobiła Justynka z Ignacym.