Maj dostarczył mi skrajnych emocji jeżeli chodzi o bieganie. Od euforii na początku poprzez kompletne załamanie na końcu. Wszystko jednak w szlachetnym celu, by wesprzeć leczenie małego Franka.
Szalony Bieg Romana… okazał się strzałem w dziesiątkę. W połowie kwietnia traciłem już wiarę w sens biegania w czasie epidemii i wpadłem na pomysł, by zrobić sobie indywidualne zawody… trochę tak jak pokazane w filmie Najlepszy z Jerzym Górskim. Dla jednej osoby. Chciałem jednak, by nie był to zwykły trening. By jak najwięcej elementów miało charakter zawodów. Dlatego po uzgodnieniach z trenerem ustaliliśmy datę, godzinę i miejsce. Miał być reżim treningowy, dietetyczny i czasu. Tak jak na zawodach. Do tego razem z Ignacym pojechaliśmy na trasę i odmierzyliśmy kolejne kilometry, tak by w dniu zawodów umieścić tam odpowiednie tabliczki oznaczające kolejne odcinki. Idea jest prosta. Może i pomiar jest na GPS w zegarku, może i jest z błędem… ale ten błąd będzie zmierzony raz… a wszystkie kolejne próby będą podlegały temu samemu błędowi, co pozwoli na łatwe określenie, czy jest wzrost formy czy nie. A w przyszłości będzie można zrobić sobie zawody na przetarcie przed biegiem na dychę.
Na kilka dni przed startem napisałem do Jarka Dulnego dając mu znać jaki mam plan. Wymyślił, że można zrobić z tego publiczne wydarzenie. Powiedziałem, że planowałem przeznaczyć wpisowe na Franka i tak powstała nasza mała akcja charytatywna. Jarek zrobił odpowiedni post i zawody nabrały charakteru oficjalnego. Byłem zaskoczony tym, że ktoś się tym interesuje, że ktoś chce wziąć udział. W sumie zainteresowanie biegiem wyraziło ponad 70 osób… a przecież prawie nikt mnie nie zna… i termin słaby, bo akurat Wings for Life w tym samym dniu jest. Ludzie znają jednak Jarka i Franka… a to pewnie wystarczyło.
Te wszystkie elementy sprawiły, że czułem się jak na prawdziwych zawodach. Emocje też takie były. Dzień wcześniej nie mogłem zasnąć. Obudziłem się lekko trzaśnięty, ale stopniowo dobudzałem się i w czasie zawodów był już ogień.
Z Jakiem spotkaliśmy się około 17. Pogadanki, zdjęcia, rozstawienie znaczników kilometrowych zajęło ciut więcej czasu niż planowałem, dlatego start przesunął się z 17:40 na 18:00… ale to w sumie bez znaczenia. Ignacy miał nadawać tempo na rowerze. Justyna zrobiła wystrzał z pistoletu. Dziewczyny machnęły flagami do startu i mogłem ruszać.
Dość dobrze wskoczyłem na tempo startowe. Były momenty pod wiatr lub lekkie podbiegi. Pierwsze 2 km poszły zgodnie z założeniem. Starałem się trzymać poniżej 4:00/km i się udało. Na trzecim km był nawrót o 180 stopni i to pewnie trochę czasu ukradło – wyszło 4:02. Po nawrotce było trochę pod górkę (pewnie 1%) i trochę pod wiatr… pierwsze 3 km musiały mnie trochę wysiłku kosztować, bo czwarty kilometr wypadł blado w 4:21. Miałem chyba kryzys i może czegoś zabrakło, by utrzymać tą intensywność. Na piątym powalczyłem o odzyskanie tempa. Ostatnie 400 metrów pod wiatr, ale starałem się przyspieszać. Nie był to turbo finisz jak mi się czasami zdarza, ale tak to jest jak się całe zawody mocno pobiegnie. Ostatni km w 4:03. 5 km w 20:21. Euforia. Czas daleki od życiówki, ale emocje z udanego biegu są ogromne. Uczucie, że Twoje ciało pracuje jak należy i dajesz z siebie wszystko jest wspaniałe.
Po biegu obowiązkowy medal… upieczone przez Amelkę ciasteczko z czekoladą. Zrobiliśmy też kilka dodatkowych dla Jarka. Wieczorem wpadła relacja na Fotoinfo-biegowe i dzień można było uznać za zakończony. Zdjęcia wyszły super, bieg też. Emocje jak na prawdziwych zawodach… a Franek krok za krokiem zbliża się do finału swojej zbiórki. W dniu biegu zebrana kwota zbliżała się do trzech milionów, w dniu pisania tych słów zbiórka przekroczyła już pięć i pół miliona złotych (z potrzebnych dziesięciu). To doskonały dowód na to, że akcje charytatywne mają sens… nawet te małe, takie jak moja. Tych akcji dla Franka jest dużo… ale jeszcze kilka jest potrzebnych. Jeżeli możesz… pomóż!
https://www.siepomaga.pl/franekwojownik
Koniec maja nie był jednak tak udany biegowo… ale o tym będzie w następnym wpisie!
SZACUN Panie Romanie!!!