Sam nie wiem co jest większą przeszkodą w terenowym biegu z przeszkodami – upał czy deszcz. Wiem jednak, że deszcz daje więcej frajdy, nawet jeżeli noga ślizga się w błocie, a but jest ciężki od wody. W końcu w takich biegach biega głównie o frajdę.

To była moja trzecia Ułańska Szarża. Trzy lata temu startowałem tylko z Ignacym, a ostatnie dwa starty już w pięcioosobowym klanie Budzowskich (zasilanym przez trójkę dzieci mojego brata, które przyjeżdżają z Rzeszowa w tym terminie między innymi specjalnie na ten bieg).

Plan na bieg był prosty. Ignacy biegnie z Krzysiem swoim tempem, ja biegnę z Michałem… i mam nadzieję, że będę w stanie nadążyć, a Kasia startuje w biegu dzieci. Start Kasi jest o 10. Ustawiam się z aparatem tuż za pierwszą przeszkodą, czyli oponami i czekam na Kasię. Później lecę do kolejnej przeszkody… i kolejnej… i kolejnej i tak całą trasę pokonuję razem z Kasią. Michałek i Krzysiu zresztą podobnie – biegną dopingując siostrę. Kończę bieg dzieci trochę zdyszany. Na szczęście do biegu głównego jest jeszcze 40 minut, a dla mnie była to dobra rozgrzewka.

Tuż przed startem weryfikuję wiedzę Michała. Sprawdzam co zapamiętał z zeszłego roku. Pytam co jest najważniejsze na biegu. Odpowiada głośno zdjęcia. Przybijamy pionę i idziemy na start. Zawodnicy proszeni są o ustawienie się w dwóch falach – pierwsza walczy o wynik, druga biegnie dla zabawy. My ustawiamy się w drugiej fali. Pytam Michała kto ma najlepsze zdjęcia na biegu. Zastanawia się, a ja mu odpowiadam – pierwszy i ostatni na mecie. Pierwsi nie będziemy, kwestią otwartą pozostaje, czy będziemy ostatni. Pokazuję mu palcem na najbliższą przeszkodę i wskazuję Jarka Dulnego. „Tam jest fotograf” mówię – „w tamtym miejscu musimy być pierwsi”. Kolejny raz fotografa spotkamy pod koniec biegu na torze przeszkód, więc do opon nie ma się co oszczędzać.

Start poszedł gładko. Biegliśmy w pierwszej linii przerzedzając się między oponami. Leciałem prosto na Jarka. Tuż za oponami pod wpływem impulsu zrobiłem dziki wyskok, który ostatecznie wygląda jak atak orła. Jak tylko minąłem Jarka zerkam na zegarek. Tempo 4:10/km. No tak to my do mety nie dobiegniemy… Mówię Michałowi, że musimy zwolnić i stopniowo zwalniamy. Mimo wszystko zaskoczony jestem, że ten start tak dobrze poszedł. Widać trzy tygodnie truchtanych treningów nie poszły na marne.

Biegniemy spokojnie. Po drodze trochę kałuż, pierwsze rowy, komuś buta wciągnęło. Ja od zawsze byłem w wadze ultra lekkiej, mnie błoto tak nie wciąga. Za to tak jak innym buty robią się cięższe i pełne piasku. Stopniowo odhaczam kolejne kilometry mówiąc odpowiednio pierwszy, drugi, trzeci kilometr i ciągle żyjemy. Michał stwierdza, że jest dobrze, że ma zapas sił. Ja również nie narzekam. Do mety coraz bliżej, a przed metą sporo przeszkód, które będąc zdyszanym wcale nie jest tak łatwo pokonać.

Tym razem nie błądzimy jak rok temu i wbiegamy we właściwym miejscu na tor przeszkód. Drabinki, czołganie się, równoważnie, okopy. To co dzieci lubią najbardziej. Za chwilę pojazdy wojskowe i to na co wszyscy czekają, czyli rowy z wodą. Jest ich chyba więcej niż ostatnio. Przy nich liczę na ekipę foto. Rok temu lot do wody wyszedł świetnie, ale trzeba wymyślić coś nowego. Decyduję się na salto, którego nigdy nie robiłem. Czekam chwilę aż nie będzie nikogo w wodzie, biorę rozpęd, modlę się, żebym nie zaliczył szlifa na folii tuż przed rowem… odbijam się, myk w powietrzu i bum. Jarek potwierdza, że złapał. Mogę lecieć dalej. Michał nie czekał na mnie i poleciał sam. Widzę go w oddali, ale nie gonię na siłę. Przed metą czekają już na mnie wszyscy. Uśmiechnięci, zadowoleni, chętni na kolejne zawody. Pozostało skosztować wojskowych smakołyków, poczekać na dekorację Kasi i można było wracać do domu.

Tradycyjnie, piękne zdjęcia na biegu robili Jarek Dulny i Patryk Dulny, a w bonusie Janek Rybaczuk i Paweł Zdziech. Dzięki!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *