Gdybym miał wymienić jedną, a zarazem największą zaletę Instaxa, to byłaby to zabawa fotografią. Taka prawdziwa zabawa, dająca radość. Nie zrozumcie mnie źle. Inne aparaty też mogą dać radość, satysfakcję, ale też podchodzimy do nich z większą powagą. W końcu świetne obiektywy, mega piksele, duże karty, możliwość edycji na komputerze, to wszystko sprawia, że często ta radość ginie przy przestawianiu kolejnego suwaka, wypatrywaniu ostrości w pikselach, dopracowywaniu kolorów, wyborze sposobu wydruku. W świecie Instaxa zdjęcie zazwyczaj otrzymujemy natychmiast po zwolnieniu migawki. Czeka nas 90 sekund niepewności, a po nich trzymamy w ręku coś, czego już nie da się poprawić, nie da się zmienić. Pozostaje radość fotografowania i odkrywania tego, co nam się na zdjęciu utrwaliło.
Kiedy spojrzymy na odbitkę Instax możemy dostrzec w niej wiele niedoskonałości. A to rozmiar niewielki, a to kolory nie takie, a to czasami coś za jasne lub za ciemne wyjdzie. Po chwili obcowania z aparatami odkrywamy jednak, że ta nieprzewidywalność i niedoskonałość jest jednocześnie czymś, co nas wyzwala. Dostarcza nam to również dodatkowej frajdy w oczekiwaniu na otrzymany rezultat. Niewielki rozmiar zdjęcia sprawia, że nie przejmujemy się za bardzo ewentualnymi niedoskonałościami cery, a skupiamy na emocjach, uśmiechu, złapanej chwili.
Tą radość fotografowania mogłem odkryć dzięki udziałowi w warsztatach z Instaxa prowadzonych przez Krzyśka Kramera. Jest ambasadorem marki Instax i Fujifilm i zorganizował swoje pierwsze warsztaty. Fujifilm zapewnił wkłady dla uczestników, a Krzysiek przyniósł swoje aparaty i drukarki (dzięki czemu warsztaty mogły odbyć się szybciej, bo nie trzeba było czekać na wypożyczenie sprzętu). Zebrało się nas 10 osób i po krótkim wprowadzeniu w świat Instaxa chwyciliśmy aparaty i zaczęliśmy się bawić.
Ja dostałem hybrydę – Instax mini Evo. Z początku myślałem, że ten aparat to nieporozumienie, ale okazało się, że byłem w strasznym błędzie. Po pierwsze, dzięki temu, że to hybryda, mogłem obserwować na dużym ekranie LCD to co będzie na zdjęciu. Po drugie, zdjęcia zapisywały się w pamięci aparatu. Po trzecie, aparat miał wbudowane funkcje… sam nie wiem jak je nazwać, ale powiedzmy, że twórcze, których efekt działania był widoczny od razu na ekranie. I po czwarte, magiczne prawie, wykonując ruch dźwignią przypominający naciąganie negatywu mogłeś wydrukować zdjęcie. To niby błahostka, ale to jest naprawdę satysfakcjonujące uczucie. Do tego dochodzi animacja na ekranie LCD pokazująca, jak zdjęcie wychodzi z aparatu.
Funkcje kreatywne aparatu, zaczynając od tych najbardziej banalnych jak zmiana kolorystyki, zdjęcia czarno białe (dobrze wyglądają na wydrukach) czy przesunięcia kolorów, poprzez te bardziej szalone. Jakie? A choćby efekt lustra… niby banał i niby to samo można na komputerze zrobić… ale po co, skoro tu mamy od ręki? Inna fajna funkcja to połówkowanie, czyli po lewej stronie pół pierwszego zdjęcia, po prawej pół drugiego. No i podwójna ekspozycja. Nie wszystko zdążyłem przetestować, ale te dodatkowe funkcje rzeczywiście włączają dodatkowy tryb zabawy.
Moja córka bawiła się Instaxem Square. Też miała mnóstwo frajdy. Zresztą tak jak wszyscy uczestnicy warsztatów. Jako ciekawostkę powiem, że powierzchnia światłoczuła ma tutaj rozmiar 6×6 cm. Jest to prawdziwy średni format, a co za tym idzie inna plastyka niż zdjęcia zrobione telefonem czy nawet aparatem pełnoklatkowym.
Poniżej kilka moich i Amelki zdjęć (zdjęcia skanowane telefonem), a na końcu trochę backstage’u.