Nie pamiętam już kiedy brałem udział w masowym biegu. Pandemiczne ograniczenia odcięły biegaczy od emocji związanych z udziałem w dużych imprezach biegowych. W małych zresztą też. Brakuje mi tych startów. Brakuje mi celu. Coraz trudniej odnaleźć radość w treningach… Stąd też, kiedy pojawiło się wspomnienie poznańskiego półmaratonu, postanowiłem je wrzucić na bloga w nadziei, że te wspomnienia dodadzą entuzjazmu w oczekiwaniu na kolejne starty. Poniższy tekst powstał dwa lata temu, a teraz jedynie skróciłem go na potrzeby tego wpisu.
Cofnijmy się zatem w czasie… 13 kwietnia 2019 roku.
Tym razem postanowiłem pojechać na półmaraton sam. Bez rodziny. Bez sąsiadów. Bez zwiedzania. Tylko ja i bieg. Jednak Ignacy stwierdził, że chce ze mną jechać, że to będzie fajny wyjazd, mimo, że nie będzie zwiedzania, nie będzie atrakcji. O atrakcje zadbał sam zabierając ze sobą hulajnogę. Z ledwo co wymienioną kierownicą, którą wypatrzył na SkatePro. I nie mógł doczekać się wizyty na skate parku.
Planowałem po przyjeździe najpierw zameldować się w hotelu, a dopiero bez obciążeń odbierać pakiet startowy. Jednak wejście po odbiór pakietu było na wprost dworca, a nie hotelu, więc pod wpływem impulsu poszliśmy od razu. To nie był najlepszy pomysł, bo bagaże nas spowalniały, było wąsko i brakowało luźnych rąk. Pakiet jednak odebrałem. Dość bogaty jak się okazało, bo i chusta, i koszulka, i batoniki, izotoniki i piwo było. Z tym wszystkim zabraliśmy się do hotelu.
Po drodze Ignacy stwierdził, że chce poznać ile ma tkanki tłuszczowej. Jakaś ekipa robiła badania przenośną sondą. Wiarygodność pewnie niewielka, bo wynik Igiego wyszedł w okolicach 18%.
W hotelu poszło sprawnie. Szybki meldunek, fajny pokój, fajna łazienka. Z okna mogliśmy patrzeć na jutrzejszą trasę biegu i miejsce startu.
Po chwili odpoczynku poszliśmy jeszcze raz na MTP. Obadać lepiej sytuację gdzie i jak w razie wpadki spotkać się z Ignacym. Jemu spodobała się ścianka z napisem Finiszer. To prawda – jest w tym świetny. Przeszliśmy się też po dywanie, a Ignacy to nawet przejechał się na hulajnodze.
W hotelu TV, kolacja i odpoczynek. Trochę jeszcze dumania o trasie, ustawienie treningów i poszliśmy spać. Zorientowałem się jednak, że na dziewięć godzin snu nie ma szans, więc trochę przedłużyłem zasypianie, robiąc Ignacemu zdjęcia i rozmawiając z nim.
Budzik zadzwonił około siódmej. Włączyłem drzemkę. Dzwonił chyba jeszcze z dwa razy. Chciałem zjeść na trzy godziny przed biegiem, ale ostatecznie wygrało wyspanie się.
Tym razem śniadanie poszło mi dużo lepiej niż w Łodzi. Bułeczki z dżemem truskawkowym. Bez masła. Drugiej co prawda całej nie zjadłem, ale to pewnie dlatego, że była już trochę sucha. Do tego kawka, trochę wody i pół banana.
A potem czekanie na start. Mogliśmy odczekać do ostatniej chwili. Ignacy zrezygnował ze śniadania w barze i zjadł tak jak ja bułkę z dżemem. W telewizji leciała relacja na żywo z maratonu w Paryżu. Pogoda wyglądała na ładną, ale zawodnikom było chłodno na starcie. Ja nie mogłem uwierzyć, że startują na krótko przy temperaturze około dwóch stopni.
U nas pogoda była gorsza. Bez słońca, jeszcze rano padał deszcz. Niby pięć stopni, ale odczuwalna podobno dwa. Rozgrzewkę miałem robić na długo, a startować na krótko. Ostatecznie zdecydowałem się na miksa – leginsy i krótka koszulka z rękawkami technicznymi.
Na ostatnim siku w hotelu sprawdziłem, czy w zegarku znajduje się plan na półmaraton. Nie było. Szybko próbowałem wgrać treningi, ale zegarek cały czas pokazywał brak połączenia. No trudno. Musiałem radzić sobie sam.
Na zewnątrz okazało się ciut cieplej niż się spodziewałem. Mimo to rozgrzewałem się w polarze i nawet wydawało mi się chłodno. Ostatnie siku pod drzewkiem, pobiegłem poszukać Ignacego, kilka łyków wody przed startem i ustawiam się w strefie.
Gdzieś w tym tłumie biegnę ja. Pierwsza fala, ale mimo to z miejsca w którym się ustawiłem przekroczenie linii startu zajmuje mi ponad minutę. Mijam za startem Ignacego i koncentruję się na biegu. Sporo ludzi. Nie szarpię. Nie wyprzedzam. Nie chcę popełnić błędów z Łodzi. Biegnę tak ponad pół kilometra i dopiero wtedy ruszam do akcji. Średnie tempo w okolicach 4:50 i czas trochę nadrobić.
Początkowy etap jest dość prosty. Mijam znajome ulice i obiekty. Dość szybko docieram do stadionu Lecha. Nogi niosą. Tempo jest bardzo komfortowe. Jedynie tętno jest wyższe niż bym się spodziewał. Po drodze mijam ludzi z tablicami z informacją o kolejnych latach. 1919-1920-1921… Różne stroje. Zastanawiam się o co chodzi. Czy to daty powstań? Jakieś rocznice? Stoją dość gęsto, kolejną osobę mija się po mniej niż minucie. Dopiero po jakimś czasie domyślam się, że chodzi o świętowanie stulecia UAM i PKO.
Na trasie niewielu kibiców i raczej kibicują swoim. Ja nawet nie dałem znać Bartkowi, że będę biegł. Mimo, że mieli całkiem blisko do trasy biegu. Nie chciałem myśleć, czy ich przegapię czy nie.
Cieszą za to kapele. Grają różne utwory i tak naprawdę żałuję w takich chwilach, że biegnę tak szybko. Czasami chciałoby się zatrzymać i posłuchać. Tych kapel może nie ma dużo, ale za każdym razem ożywiają i dodają energii.
Mimo dobrego samopoczucia nie szarżuję. Staram się trzymać założenia Łukasza. Jedynie na zbiegach lekko dokręcam, żeby na późniejszych podbiegach mieć z czego oddać.
Pierwsza piątka z dobrym czasem. Lepiej od założeń. Druga podobnie, ale jeden z podbiegów lekko odczułem. Trzecia piątka jest mocno z górki. Na jednym ze zbiegów rozpędzam się dość mocno. Tempo wchodzi na 4:15/km. Nogi niosą nawet na prostej, ale stopuję się. Nie ma co wariować.
Biegnie się tak dobrze, że prawie zapominam o żelach. Po 7. km nagle olśniło mnie, że miałem brać żel. Poszło całkiem sprawnie ku mojemu zaskoczeniu. Na treningu wciągnięcie żelu zajęło mi pół kilometra. Drugi na 15. km nie poszedł już tak łatwo.
Trener doradził mi, by na każdym punkcie chwytać po dwa kubki wody i brać po 1-2 łyki. Wypić co się da i gnać do przodu. Tym razem woda dodaje mi skrzydeł. Jest chłodna, lekko schładza, ożywia organizm.
Po drodze mijam jakiś dziwny punkt. Osobna alejka dla biegaczy. W pierwszej chwili myślałem, że to tunel tlenowy i chciałem skorzystać, ale szybko zorientowałem się, że to punkt Lecha Poznań i strzelają w biegaczy farbami. Fajnie to wyglądało, ale bałem się zakłóconego oddechu i zrezygnowałem.
Około 15. kilometra podobno występuje kryzys. Może i mam czasami myśli, żeby zwolnić. Może po piknięciu kilometra początkowe tempo okrążenia nie wygląda zachęcająco pokazując np. 4:50, ale przyspieszanie i realizowanie założeń nie sprawia mi problemów. Biegnę dalej i obiecuję sobie, że zwolnię na następnym km. Lub pod górę.
A górki na finiszu zapowiadały się srogo. Na profilu trasy pokazywano nachylenie 11%. W rzeczywistości nie są takie straszne. Owszem, na tej pierwszej trochę zwalniam, ale na ostatnim km może nie tyle się nie oszczędzam, co nie zwalniam.
Na 400 metrów przed metą dostrzegam Ignasia. Jest skoncentrowany i wypatruje mnie na trasie, ale chyba nie widzi. Wołam go i wtedy dołącza do mnie na swojej hulajnodze. Jedzie obok mnie i zagrzewa do przyspieszania. Idzie sprawnie, skręcamy w kierunku ostatniej prostej. Boję się przez chwilę, że Ignacy wywróci się na torach tramwajowych. Radzi sobie jednak sprawnie. Ja włączam turbo. Staram się wyprzedzić jak najwięcej osób. Po pomarańczowym dywanie biegnie się żwawo, ale jest spory tłok i nie mogę się rozpędzić tak jak w Pyrzycach. Ostatnie 230 metrów w tempie 3:38. Mijam metę szczęśliwy i czekam na Ignacego.
Muszę odsapnąć. Opieram się o hulajnogę Ignasia, a później o barierki. Ignacy na szczęście zabrał polar, bo robi mi się chłodno. Chwytam batony, jabłka i izotoniki na zapas. Po odsapnięciu najpierw wypiję odżywkę.
Po drodze do hali widzimy ludzi robiących sobie zdjęcia z ramką finiszer. Wyciągam aparat i proszę Ignacego o zdjęcie. Wychodzi całkiem fajnie. Obok jest stanowisko z dzwonkiem. Nie przyjrzałem się mu i dopiero po biegu dowiedziałem się, że stał tam po to, by osoby, które zrobiły życiówkę zabiły w dzwon.
Na trasie widziałem sporo fotografów. Po raz pierwszy nie pozowałem. Nie robiłem pozdrowień i min. Sportowe emocje też wyglądają fajnie na zdjęciach. Na finiszu dostrzegłem fotografa. Mam nadzieję, że zrobił mi zdjęcie. I mam nadzieję, że uchwycił też Ignacego.
Ignacy uwielbia ze mną finiszować. Tym razem jednak szybki finisz miał dla niego podwójne znaczenie. Im szybciej byliśmy na mecie, tym szybciej mogliśmy pójść na skate park. Nie mógł się tego doczekać.
Ostatecznie przebiegłem półmaraton w 1:39:02. Złamałem 1:40 tak jak planowałem. Miałem chrapkę na coś więcej i z międzyczasów to coś więcej wychodziło. Niestety, zegarek naliczył o 130 metrów więcej i te dodatkowe 30 sekund uciekło. Na jesieni będzie o co walczyć. Poprzedniej jesieni rozważałem łamanie 1:30 na wiosnę, więc zapas na pewno jest. Tylko trzeba sobie przypomnieć, jak biegać szybko.
W sporcie amatorskim liczy się przede wszystkim forma. Forma medalu. Czy jest ciężki, czy jest ładny?
Paweł Czapiewski
We wpisie znajdują się zdjęcia mojego lub Ignacego autorstwa oraz udostępnione przez Półmaraton Poznań.
Bułka z dżemem, bez masła, pół banana i kawa przed takim wysiłkiem fizycznym? Już wiem gdzie popełniam błąd żywieniowy i wyglądam jak tłusta larwa, do tego blada bo wiosna!!! Dzięki!
Blada? Toż ja widziałem, że co chwila na słoneczko wyskakujesz 😉 Przy biegach długich jeść trzeba dzień wcześniej, a przy maratonach to nawet 3 dni wcześniej… więc no… pewnie szykujesz się do jakiegoś mega-ultra-maratonu ze swoim planem żywieniowym 😉
Umarłbym z głodu!!! Pozostaje mi jakoś żyć dalej z nadwagą i zamówić urnę XXXL 😀