Poddałem się. Czasami to najlepsze, co możemy zrobić. Zamiast tego brniemy z uporem maniaka ślepą uliczką, a głos z tyłu głowy mówi nam Nigdy się nie poddawaj! I nie poddajemy się, bo jesteśmy twardzi, bo to nie w naszym stylu. Ja jednak się poddałem.

Na wyjazd do Gdańska zdecydowałem się prawie w ostatniej chwili. Zapytałem Ignacego, czy chce ze mną jechać, a on z entuzjazmem odpowiedział TAK! Jedziemy tylko w dwójkę, taki męski wypad. Pociągiem, by nie myśleć o drodze, korkach, parkingach. Bo ekologicznie i taniej.

Nasz pociąg na starcie ma jednak 40 minut opóźnienia. Podobno skład wykoleił się w Szczecinie i przyjechał inny. Z tego powodu nie obowiązują rezerwacje miejsc, ale na szczęście konduktorzy pozwalają siadać w wagonach pierwszej klasy. Ignacy martwi się jednak, że z powodu opóźnienia nie uda mu się zapamiętać po ciemku trasy na punkty kibicowania. Pociąg jednak stopniowo nadrabia opóźnienie i w Gdańsku mamy tylko 10 minut straty.

Szybki meldunek w hotelu, herbatka, chwila odpoczynku i idziemy po pakiet startowy. Do AmberExpo mamy 2.5 km. Ignacy jadąc na hulajnodze próbuje zapamiętać trasę. Po drodze widzimy przygotowania do Nocnej Dychy. Można powiedzieć, że ten półmaraton ta taki trochę festiwal biegowy, bo poza dystansem głównym rozgrywane są jeszcze biegi dla dzieci, na 5 i 10 km.

W hali AmberExpo nie ma tłumów. Wszyscy chyba szykują się do startu Nocnej Dychy. Dzięki temu możemy spokojnie odebrać pakiet i popytać co i jak będzie się działo następnego dnia. Okazuje się, że meta będzie w hali, zresztą tak jak i pozostałych biegów. Idziemy obejrzeć stadion Energa. Bursztynowy kolor nocą nie przemawia jednak do Ignacego. Mówi, że sprawia iż stadion wygląda na starszy niż jest w rzeczywistości.

Zwiedzanie okolicy pozwala nam zaobserwować start biegu. Wpadam na pomysł, że możemy poczekać na pierwszych zawodników na mecie. Przecież to ledwie kilkanaście dodatkowych minut, a ja jako biegacz nie mam okazji, by kibicować zwycięzcom. Ustawiamy się przy mecie i czekamy. Postanawiam uwiecznić finisz na zdjęciach. Nie ma jeszcze zawodników, więc muszę zgadywać gdzie będą. Udaje mi się zrobić zdjęcie, które mógłbym zatytułować sekunda. Pierwsza trójka wpada na metę właśnie w sekundowych odstępach.

Spoglądamy jeszcze na ściankę z dzwonkiem dla tych co zrobili życiówkę. Mam nadzieję, że jutro będę mógł w niego uderzyć. Ignacy robi test. Na tyle mocno, że urywa przyczepiony licho sznur. Naprawiamy porządnie mocowanie, co pozwoli jutro niektórym walić w dzwon jak oszalali.

W drodze powrotnej prowadzi Ignacy. Jutro będzie musiał sam dotrzeć ze startu na piąty kilometr trasy i do hotelu, a później na nasz wspólny finisz. Całkiem sprytnie pozapamiętywał punkty orientacyjne i tylko raz ma wątpliwość, jak iść dalej. Pozostaje nam zjeść kolację, obejrzeć mecz i dobrze się wyspać. Przed snem sprawdzam krokomierz. 10 kilometrów w nogach… ech, kiedy ja się nauczę zawieszać nogi na kołku w dzień przed startem?

Niedziela

Wyglądam za okno i jest jeszcze szaro. Między 9 a 11 zapowiadają słońce, chociaż jeszcze tydzień temu prognozy pokazywały deszcz. Pogoda jednak tradycyjnie dopisuje w czasie moich startów. Hotel specjalnie wybrałem na tyle oddalony od startu, by dotarcie na miejsce potraktować jako rozgrzewkę.

Tym razem w AmberExpo sporo ludzi. Hale jednak są duże i każdy ma przestrzeń dla siebie. Miejsce startu nie jest wygrodzone barierkami, co mi akurat bardzo się podoba. Są rozstawieni wolontariusze pokazujący gdzie stoją zające na dany czas, są tablice informujące o strefach startowych. Są też dwie bramy po dwóch stronach jezdni. Z lewej strony startują zawody na 5 km, z prawej półmaraton. To kluczowe info umyka jak się okazuje jednemu z biegaczy. O tym, że wybrał w swym roztrzepaniu złą bramkę startową i zaliczył Zonka zorientował się dopiero na mecie biegu na 5 km. Przeglądajcie racebooki, sprawdzajcie trasy przed startem, słuchajcie komunikatów organizatorów, bo inaczej możecie się zdziwić.

Na dwie minuty przed startem próbuję ustawić się w grupie na 1:35. Jest tam jednak dość tłoczno, więc przenoszę się przed grupę. Tutaj jest jakoś dziwnie pusto, co sprawia trochę wrażenie, jakby startowało mało ludzi. To tylko złudzenie, po prostu większość biegaczy stoi za moimi plecami.

Minutę ciszy dla tragicznie zmarłego prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza kończy utwór Sound of Silence. Po chwili rozbrzmiewa sygnał startu. Ludzie zaczynają powoli ruszać, a ja z nimi. Jeszcze w marszu. Pacemakerzy są jednak jak taran. Nie patrzą, że jeszcze maszerujemy. Narzucają tempo, mijają mnie i lecą dalej. Tak jak w Goleniowie grzęznę w tłumie. Półmaraton to nie dycha czy piątka, nie trzeba się tak spieszyć. Przebicie w pobliże pacemakerów zajmuje mi jednak półtora kilometra. Okazuję się też, że tych biegaczy jest całkiem sporo, co widać w szczególności w czasie pokonywania mostów.

Za zającami jest ciągle dość tłoczno, dlatego na trzecim km atakuję i wychodzę przed nich. Lubię mieć kogoś na ogonie, a tak długo, jak grupa na 1:35 jest za mną, łatwiej mi będzie zrobić 1:33. Biegniemy w pobliżu stoczni. Na horyzoncie widać pomnik Poległych Stoczniowców 1970. Tuż za nim skręcamy na długą, prawie siedmiokilometrową prostą.

Za piątym kilometrem jest wodopój. Pacemakerzy po raz kolejny pokazują, że są jak taran. Jestem lekko zblokowany przy kubeczkach i zostaję ponownie przez nich minięty. Na walkę o pozycję przyjdzie jeszcze pora, chociaż zaczynam czuć, że biegnie mi się gorzej niż 11-go listopada, mimo tempa wolniejszego o 15-20 sekund.

Wypatruję powoli Ignacego. Miał ustawić się gdzieś na wysokości naszego hotelu, do którego akurat z tego fragmentu trasy jest bardzo blisko. Widzę go w oddali i zbiegam do prawej. Przybijamy piąteczkę, a on przez chwilę jedzie na hulajnodze obok mnie.

Jest mi coraz cieplej. Chyba nie doceniłem swojego wpływu na pogodę w dniu startu. Słońce świeci pełną mocą i na szczęście akurat w plecy. Po tym jak prawie zamarzłem w Goleniowie teraz na start zakładam dodatkowo żonobijkę, rękawki techniczne i rękawiczki. Gdyby nie to, że do koszulki jestem przywiązany, to bym ją zdjął i wyrzucił. Na szczęście rękawki mogę zsunąć na nadgarstki i to poprawia mi samopoczucie.

Tempo miałem kontrolować na znacznikach organizatorów, jednak dość szybko z tego zrezygnowałem. Cały czas jednak z ciekawości odznaczam ręcznie dystans rzekomego 1 km na flagach organizatorów. Błędy odległości niby nie są duże w stosunku do wskazań GPS. Tylko, że biegnąc cały czas w przedziale 4:24-4:35/km zdarzają się odcinki, które pokonuję w 4:01 czy 5:10. Ewidentna bzdura. To organizatorzy mogliby poprawić w przyszłości.

Łapie się też na tym, że kolejne kilometry zjawiają się dość szybko. Mam wrażenie, że dopiero co odhaczałem okrążenie, a już ponownie muszę to robić.

Na każdym wodopoju biorę po kubku z wodą. Muszę przyznać, że picie w biegu wychodzi mi coraz lepiej. Jest już też trochę luźniej niż na pierwszym punkcie i nie tracę tyle do grupy co za pierwszym razem.

Mijamy 10 km, potem 11, a ja nadal jestem za zającami na 1:35. Powoli obliczam sobie, kiedy i ile będę musiał przyspieszyć, żeby złamać 1:34. I analizuję na ile to realne. Nie czuję dzisiaj zapasu prędkości, ani zapasu sił. Utrzymanie mojej grupy wcale nie jest takie proste, więc nie decyduję się chwilowo na walkę o ambitny cel. Mam nadzieję, że to chwilowy kryzys i że niedługo będzie lepiej.

W okolicy piętnastego km mijamy Falowiec. Najdłuższy budynek w Europie. Nie skupiam się jednak na jego walorach estetycznych czy funkcjonalnych. Jego kształt zapewnia nam mnóstwo cienia, a w razie potrzeby osłoniłby pewnie od wiatru, tylko dzisiaj akurat wiatru nie ma.

Lepiej nie nadchodzi ani nie nadbiega. Trasa wiedzie pod słońce. Staram się chować w cieniu drzew czy budynków kiedy się da, by nie mrużyć oczu. No i zwiększyć uczucie chłodu. Wiem już, że trzeba po prostu nie zgubić pacemakerów, jeżeli będę coś urywał z wyniku, to tyle ile się da na ostatnich kilometrach.

Utrzymanie ich nie jest jednak takie proste. Co jakiś czas dystans między nami powiększa się i muszę popracować nad jego zmniejszeniem. O kolejnych flagach myślę już kolejna z głowy, kiedy będzie następna. Na horyzoncie pojawia się stadion Lechii Gdańsk. Jesteśmy już blisko. Pojawiają się też kominy energetyki cieplnej. Tak naprawdę to one najbardziej dają mi odczuć, że za chwilę meta.

Końcówka jednak nie jest łatwa. Na dwudziestym km znajduje się piękny, choć długi most. I jak to z mostami bywa, połowa jest pod górę. Gdzieś w tych okolicach pacemakerzy oddalają się ode mnie na około 100 metrów. To już dużo za dużo. Jest mi ciężko, ale potrafię jeszcze przyspieszyć i staram się nadrabiać stratę na zbiegu z mostu.

Mijam dwudziestą flagę. Został ostatni kilometr z haczykiem. Powoli szukam Ignacego, bo wiem, że gdzieś tutaj ustawi się na wspólny finisz. I gonię moich zająców. Oni już od jakiegoś czasu pokrzykują i mobilizują do mocnego finiszu. Niewiele ludzi zostało w ich otoczeniu, ale nie mam siły zastanawiać się, czy to dlatego, że nie wytrzymali, czy też wręcz przeciwnie, wcześniej niż ja zaczęli przyspieszać i są już przed zającami.

Wbiegamy na teren AmberExpo. To już ostatnie metry. Nim przyspieszę w pogoni za zającami na zmęczeniu unoszę kciuki w górę pozując do zdjęcia. Dopiero teraz udaje mi się wyprzedzić prowadzących. Zdjęcia jednak mnie napędzają. Widzę też Ignasia. Rusza na swojej hulajnodze i nadaje tempo, jednocześnie wołając bym wykrzesał resztki sił na przyspieszenie. Wbiegamy razem do hali i jeszcze przyspieszam. Gnam do mety, ale kątem oka widzę, że Ignacy na hulajnodze nie podoba się organizatorom. Za metą odwracam się szukając go, ale nie mogę znaleźć.

Odbieram medal. Czekam na pacemakerów, by im podziękować za bieg. Mam wrażenie, że bez nich by mi się dzisiaj nie udało, chociaż oni grzecznościowo zaprzeczają. Po chwili znajduje mnie Ignacy. Oboje cieszymy się z udanego biegu i idziemy uderzyć w dzwon. Plan wykonany. Życiówka zrobiona – 1:34:30. Urwane 4:32 z wyniku w Poznaniu. I jest to aż 8:07 lepiej niż miesiąc temu w Bydgoszczy.

Dostaję wiadomość od Agaty, że widziała nasz finisz na żywo w Internecie. Myślę sobie, że to niesamowite. To, że oglądała. I to, że nas pokazali. Składa mi gratulacje, ale nie mam jak jej jeszcze odpisać.

Robi mi się zimno i ubieram się w dresy, bluzę i polar. Nadal jest mi jednak chłodno. Dopada mnie też zmęczenie. Mam wrażenie, że zemdleję. Muszę się czegoś przytrzymać. Mój oddech robi się płytki i szybki, a uczucie chłodu nie odpuszcza. Mam jednak na tyle siły, by odebrać pomidorówkę dla Ignasia. Mówi, że jest pyszna. Ja wciągam swoją odżywkę i kawałek banana.

Ignacy chciałby już iść, ale muszę jeszcze trochę odpocząć. Idziemy do głównej hali, gdzie mogę usiąść. Proszę Ignacego, by zrobił mi zdjęcie. Wyglądam na nim dużo lepiej niż się czuję, pewnie dzięki wykrzesaniu resztek sił na uśmiech.

Pierwszy raz po biegu jestem tak zmęczony. Wychodząc z AmberExpo ochroniarz mówi, że wyjście jest w innym miejscu. Zrezygnowany odpowiadam, że nie mam siły i brnę dalej, a on mnie przepuszcza. Idziemy powoli do hotelu i po kilometrze orientuję się, że nie oddałem czipa. Tutaj hulajnoga Ignasia jest dla mnie zbawieniem. On śmiga z czipem z powrotem, ja powoli kontynuuję swój marsz. Na jednym z mostków robię przerwę, próbując porozciągać się w promieniach słońca, uregulować oddech.

Gorący prysznic w hotelu, kolejna porcja jedzenia, to wszystko stawia mnie powoli na nogi. Powoli to dobre słowo, bo ledwo wyrabiamy się z wymeldowaniem przed 14. Za dużo w Gdańsku nie zobaczymy, ale najpierw czas coś zjeść. Tym razem bez stresu, że podejrzane jedzenie storpeduje mój najbliższy bieg.

Zostaje nam pół godziny na zwiedzanie. Najbliżej nas jest pomnik Poległych Stoczniowców. Chcę pokazać Ignacemu obok czego przebiegaliśmy i opowiadam mu trochę o historii tego pomnika. W pobliżu jest też wejście do stoczni i Europejskie Centrum Solidarności. Mamy jedynie tyle czasu, by zobaczyć je z zewnątrz.

Dzisiaj już wiem, że ostatnie wyniki nie byłyby możliwe do zrobienia, gdybym się nie poddał na początku listopada. Nie byłem pewien czy dobrze robię, ale zaryzykowałem. Udane pod rząd zawody na 5, 10 i 21 km pokazały, że to była słuszna decyzja. O co dokładnie chodzi będzie jednak w następnym wpisie.

Za zdjęcia z biegu podziękowania dla Tomasz Szwajkowski Fotografia, KD Photo oraz Wiesia Łaszyn.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *