O tym, że bieganie to krwawy sport przekonałem się na tydzień przed zawodami. O tym, że to sport bezlitosny przekonałem się w czasie zawodów. Bezlitośnie wykorzystuje każde niedociągnięcie, czy to w treningu, diecie, czy dyspozycji dnia. I nie ma znaczenia, że czekałeś na ten jeden dzień pół roku, że ciężko trenowałeś, że tyle poświęciłeś. Kradnie Ci cenne sekundy na każdym kilometrze, odbiera siły. Pozostaje Ci wola walki… i rozczarowanie na mecie, bo mimo walki i bólu kończysz z wynikiem, który jest daleki od Twoich oczekiwań. I Twoich możliwości.

Lubię startować w Bydgoszczy. Bydgoszcz, podobnie jak Szczecin, wbrew opinii rodowitych mieszkańców, z każdym rokiem staje się coraz piękniejszym miastem. A organizowane tu zawody dodają mu tylko urody. Po dwóch przygodach triathlonowych w 2018 i 2019 roku przyszedł czas na start na poważnie w Bydgoszczy.

7. Półmaraton Bydgoski zapowiadał się przepięknie. Start ze stadionu Zawiszy… a może bardziej areny drużynowych mistrzostw lekkoatletycznych. Krótki bieg ulicą w kierunku Myślęcinka i już mimo tego, że biegniemy po asfalcie, biegniemy wśród drzew. Pięknych, jesiennych drzew podczas pięknej polskiej złotej jesieni. I po krótkiej chwili wbiegamy do parku, przebiegamy koło małych, ale malowniczych jeziorek, w których kąpałem się jako dziecko. Mijamy stoki narciarskie i znowu wbiegamy między drzewa. Cały czas biegnąc po asfaltowej nawierzchni, ale ciesząc się przyrodą. Drzewa chronią nas od wiatru i słońca. Wbiegamy ponownie na ulicę, ale cały czas jesteśmy wśród drzew. Po bokach mijamy grzybiarzy i możemy zastanawiać się, czy lepiej poszłoby nam na grzybobraniu, czy w biegu? Zawracamy za wiaduktem kolejowym, dobiegamy do ulicy Gdańskiej i robimy drugą pętlę. A na koniec wracamy do Bydgoszczy i kończymy na bieżni lekkoatletycznej pięknego stadionu.

Wszystko pięknie ładnie, ale czy są jakieś minusy? Nie jestem jakoś przesądny, czasami zdecydowanie temu zaprzeczam, ale start trzynastego? Na szczęście nie w piątek. Minusów jest jeszcze kilka, ale o tym na końcu.

Pogoda w niedzielę była przepiękna. Idealna do kibicowania, przyjemna do biegania. Słoneczko i 19 stopni. Gdyby to był bieg letni pogoda marzenie, w październiku po kilku tygodniach chłodu była jednak małym szokiem.

Już dawno nie czułem się tak dobrze przygotowany przed biegiem. Po przygodach z kostką i innych perypetiach zdrowotnych miałem za sobą sporo solidnych treningów i poczucie mocy. Kiedy trener powiedział, że mam zacząć pierwsze 10 km w 4:30/km pomyślałem nawet, że wolno. Czwartkowy trening, mimo, że był zwykłym rozbieganiem był niesamowity. W piątek miałem wrażenie, że mięśnie rwą się do zawodów.

Plan był prosty. Zacząć spokojnie. Nie spalić. Nawet pobiec pierwszy kilometr wolniej od założeń jeżeli tak wyjdzie. Wyszło jednak idealnie. Grupa nie szalała, ja dobrze złapałem tempo i trzymałem swoje. Pierwsze dwa kilometry co do sekundy. Trzeci na lekkim zbiegu, więc delikatnie puściłem nogi i wyszedł trzy sekundowy zapas. Zacząłem jednak odczuwać słabość. Pomyślałem, że przyspieszenie po 10 km może nie być łatwe.

Czwarty kilometr między jeziorkami ma lekkie fałdy i czy to z ich powodu, czy słabnięcia wpadło 5s straty. Na następnym trzeba było wrócić na zadane tempo. Wyszło o 3s za szybko, ale nie myślałem o tym. Trzymałem się swojej grupy, przynajmniej tych, którzy nie zwalniali. Kilka osób zostało już z tyłu.

Nie czuję mocy. Szósty km znowu wychodzi poniżej założeń, 6s to jednak jeszcze nie tragedia. Słabnę jednak coraz bardziej. Staram się trzymać tempo, ale siódmy km wpada po 4:50. Nie jest dobrze.

Biorę żel, za chwilę popijam wodą. Nie jest fajnie, już widzę, że tempo siadło na dobre. Próbuję utrzymać się na plecach innych tyle ile się da, ale bez skutku. Na dziewiątym km znowu podejmuję rękawicę. Mija mnie Klaudia z koszulką Rozbiegany Goleniów. To prawie moje rejony. Chwytam się Klaudii jak tonący brzytwy. Tempo wzrasta do 4:42/km, ale płacę za to na kolejnych kilometrach. Przebudzam się ponownie kiedy ktoś mnie wyprzedza na ulicy Gdańskiej. Ma charakterystyczną koszulkę na której łatwo mi skupić wzrok. Sklejam się z nim, na chwilę nawet wyprzedzam, ale po kilku minutach słabnę ponownie i mój tymczasowy zając mi ucieka.

W okolicach czternastego kilometra dopada mnie grupa z zającem na 1:40. Przyspieszam. Biegnę kilka kroków za zającem, starając się utrzymać tempo. Mam jednak odczucie, że z każdym krokiem, z każdym metrem, delikatnie tracę. Próbuję to korygować, ale działa to tylko na krótką metę. W międzyczasie łykam żel z kofeiną. Wytrzymuję tak dwa kilometry. Wpadamy na punkt z wodą… i okazuje się, że wolontariusze nie nadążają z podawaniem kubeczków. Czekam na wodę, a mój zając biegnie w siną dal. Ruszam zrezygnowany, próbując trzymać tempo na odległość, ale nic z tego nie wychodzi.

Coraz bardziej czuję jak coś kuje mnie pod bokiem, jak oddech w dziwny sposób pali, mimo w sumie dość normalnego oddychania. Tempo wkracza w nowe rejony – na dobre zaprzyjaźnia się z piątką z przodu i zachęcająco spogląda na szóstkę. Na osiemnastym km zaliczam krótki marsz. Muszę się zregenerować. Po marszu obiecuję sobie, że od następnego km przyspieszam, ale nic z tego nie wychodzi.

Mobilizuje mnie dopiero kreska z napisem 20. To już ostatni kilometr. Już nie ma co się oszczędzać, tym bardziej, że wbrew woli oszczędzałem się wcześniej. Przyspieszam i powoli, ale jednak wyprzedzam. Osoba po osobie. Zbiegamy z wiaduktu. Mam ochotę zwolnić, ale widok zagrzewających kibiców dodaje mi sił. O dziwo, zagrzewam ich do mocniejszego kibicowania i ten gest ponownie dodaje mi sił. Na horyzoncie pojawia się Justyna, a to znaczy, że za chwilę Ignacy w swoim stylu zmobilizuje mnie do mocnego finiszu.

Widzę go zaraz za ostatnim zakrętem. Rozpoczynamy wspólny bieg. Jego słowa zawsze mnie mobilizują. Finisz boli, ale chcę wyprzedzić kogo się da. Mijam kogoś w koszulce Bydgoszcz na start i już nikogo przede mną nie ma… jednak dopiero co wyprzedzony zawodnik walczy. Wycinka do końca i mało brakuje, ale wyprzedzam go ponownie na krok przed metą. Ostatni kilometr wpada po 4:20, a ostatnie 100m w 2:57.

Opieram się za metą o barierki nie mając siły odebrać medalu. Łapie oddech i chwilę odpoczywam. Ignacy przynosi mi wodę. Zbieram się i podchodzę do wolontariuszki po medal. Na mecie zameldowałem się z czasem 1:42:37… osiem minut gorzej niż było w planie.

W sobotę Eliud Kipchoge zmierzył się z niemożliwym i pokonał dystans maratonu poniżej dwóch godzin. Dzisiaj ja chciałem pokonać swoje niemożliwe, ale okazało się to… niemożliwe. Nie poddaje się jednak. Trener z niedowierzaniem zapytał po biegu “Ale jak to?! Co się stało?!“. Pechowa trzynastka. Znajdziemy jednak odpowiedź na te pytania i mam nadzieję, że już wkrótce ponownie zmierzę się z łamaniem 1:35.

To tyle sportowych emocji… ale przecież wiadomo, że biegam dla zdjęć. W Bydgoszczy, przynajmniej podczas Enea Thriatlon potrafią robić dobre zdjęcia. Najbardziej na trasie rzucał się w oczy Mariusz, który na fejsie posługuje się nickiem Spójnia Photo. Był trochę jak Jarek Dulny. Poruszał się po trasie, był blisko biegaczy, łapał kontakt. Ma potencjał, ale do zdjęć Jarka, Piotrka czy Eryka z naszego Foto-Info Biegowe jeszcze mu trochę brakuje (chociaż nie pokazał jeszcze wszystkich zdjęć). Osoby podpisującej zdjęcia biegi.bydgoszcz.pl nie zauważyłem na trasie, ale fotki wyszły całkiem fajnie. Czekam jeszcze na zdjęcia od Tym Żyje Bydgoszcz. Te pokazane z biegu na 5 km wyglądają obiecująco (mała aktualizacja: zdjęcie okładkowe wykonane właśnie przez TŻB, warto było czekać).

Zawody miały kilka minusów. Do największych zaliczyć można lokalizację punktu z wodą. Jeden punkt, który pokrywał jednocześnie 7, 10, 16, 19 km. Sporo ludzi na to narzekało i oczekiwało punktu co 5 km. Do tego za mała ilość wolontariuszy na punkcie, którzy nie byli w stanie na czas podawać wody. Jak ktoś biega szybciej, to jeszcze pół biedy, ale wolniejsi biegacze musieli często nalewać wody sobie sami. Na mecie zabrakło dla niektórych sosu do makaronu. Organizatorzy nie do końca ogarniający bieg dzieci. Depozyt, którego nikt nie pilnował. Ubogi pakiet startowy… co prawda wybrałem wariant bez koszulki… ale i tak zszokowało mnie to, że dostałem tylko numer startowy (to na szczęście było zrekompensowane ceną). Drobiazgi, które można z pewnością naprawić.

4 Replies to “Pechowa Trzynastka”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *